niedziela, 2 września 2012

Jak się żaba odchudzała...

Przyszła po południu skuszona na naleśniki z jabłkami. Rzeczywiście dobre, muszę je robić już dla kilku osób. Niektórzy nawet na obiad nie chcą przyjeżdżać, jeśli naleśników nie ma w menu lub dodatkowo. A że mnie naleśniki nie wystarczą, a wreszcie trzeba to przyznać, dobre, bo dobre, ale ile można same naleśniki?, toteż pomyślałam sobie, że żurek zrobię. Poza tym Żaba vel Stopa zawsze zupy moje uwielbiała. No i ja też coś konkretnego zjem – kiełbaska domowa, jajeczka ze wsi, doda się chrzanu i palce lizać. Żurek wyszedł doskonały. Kiedy się więc już zeszli, całe dwie osoby, ja od razu za wazówkę i nalewam. A tu Żaba, ze ona nie będzie. Jak to nie będzie??? - ja na to, przecież i dla niej ten żurek robiłam. A no nie będzie i już, tylko naleśniczka. No to ja dopiero namawiać. - Jak to nie będziesz? No może choć trochę zjedz. - Trochę? No, dobrze, trochę, ale bez kiełbaski. - Bez kiełbaski? A no tak, dziś piątek. No, dobrze, to bez kiełbaski – oddycham z ulgą, ze jednak zje, bo to jakoś jakby nie ona, kiedy nie chce jeść. Siedzimy, jemy. Żaba żurek wymiotła. - To może doleweczkę? – ja na to. - A z przyjemnością. Od razu nastrój mi się poprawił. Znaczy Żaba w normie. Je żurek, nic się nie dzieje. A i żurek dobry widocznie. Po żurku Żaba protestuje znowu. Naleśników nie będzie. Cholera, jak tu ją namówić. Dobre wyszły. A i kolega lody przyniósł. No, ostatecznie Żaba puściła parę, ze nie je, bo się odchudza. Jednak tego naleśniczka z lodami to jeszcze da radę. Uff, i zjadła, przepijając jakimiś trzema szklankami coca – coli. Wieczorem wyszłyśmy z domu z zamiarem pogadania i wypicia gdzieś na Starówce małej kawki. Ostatecznie skończyłyśmy w pizzerii. Jak do tego doszło, nawet sama nie wiem. Chyba zgłodniałam. Co zresztą dość często mi się zdarza. Pizzeria nasza ulubiona, toteż zamówiłyśmy dużą pizzę – szpinak z kozim serem i frutti di Mare. Z wyborem nie było problemu. Do tego po kieliszku wina. Po wszystkim pan pyta, czy coś jeszcze sobie życzymy. Ja na to, ze ja to już nie, ale koleżanka się odchudza, więc może coś jeszcze zamówi. I Żaba na to, ze owszem, że ona zamówi deserek. Czegoś, co chciała akurat nie było, wszystko zjedli, więc stanęło na panna cokcie. Spróbowałam, bo kelner sądząc, ze też bym pewnie chciała, przyniósł dwie łyżeczki. Dobre było, rzeczywiście. No i czy trzeba dodawać, ze deserek Żaba przepiła szklaneczką coli? I tak zakończyłyśmy ten miły wieczór nieco po 22:00. Dobrze, że Żaba się odchudza, bo aż strach pomyśleć, co byłoby dalej, gdyby nie była na diecie… Gościnnie wystąpiła pociejka

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Mało czasu albo szybkie ciasto z owocami

Macie mało czasu, a za godzinę, dwie, oczekujecie niespodziewanie wizyty gości?
Dwa jajka, pół szklanki cukru, szklanka mąki, pół kostki masła, jedna płaska łyżeczka proszku do pieczenia, owoce (każde, sezonowe, mogą być wiśnie, truskawki, jagody, rabarbar, co kto ma i woli, także mrożone zimą, a na przednówku można ciasto wyłożyć namoczonymi suszonymi śliwkami). To proporcje na dużą tortownicę, jeśli ktoś piecze na dużej prostokątnej blasze, to proporcje podwajamy.
Ubijamy pianę z białek, dodajemy cukier i na koniec żółtka. Masę mieszamy z mąką i proszkiem do pieczenia, na końcu wlewamy ciepłe, rozpuszczone masło. Wylewamy ciasto na tortownicę i kładziemy na wierzch dość grubą warstwę owoców. Można zostawić trochę ciasta i polać nim owoce, można zrobić kruszonkę albo pianę z dwóch białek ubitą z połową szklanki cukru. Piec w średnio gorącym piekarniku aż do zrumienienia (ok. 50 minut).
I już można spokojnie witać gości.

piątek, 24 lutego 2012

Trzy jesienne migawki

Warszawa – okolice "Mariotta"

Słońce mi daje po oczach. Przesunęłam stolik bliżej drzwi – z lewej strony ciepła plama światła, z prawej chłód z przedsionka przy otwieraniu drzwi. Kotary są niebieskie z łososiowymi wzorami.
Krupnik chłodnawy, taki sobie, za to sałatka z avokado nader smaczna. Herbata stygnie w dzbanku. Dawno nie czytane „Wysokie Obcasy”, a w nich tekst o Zofii Chomętowskiej i jej fotografiach rejestrujących codzienne życie i tych artystycznych, robionych leicą, ówczesnym iPhone’em, jak go określa autorka tekstu o pani Zofii.
Jeszcze jedna herbata. I sernik z kruszonką. W „Gościu niedzielnym” wywiad z Liberą, tym od „Madame”, o współczesnej dobrej literaturze, a raczej jej braku. Witkacy jednak miał rację z końcem wielu dawnych sztuk. Trudne dni w tygodniu , chandra i chwila przyjemności czyli kawiarnia.


Warszawa – Nowy Świat

Patiseria "Vincent" na Nowym Świecie i Wielki Bazar Kolejowy Paula Theroux. Jak u Agathy Christie – cały świat, mikroświat w pociągu. Literackie skojarzenia samego autora. Postaci jak ze stereotypu. Francuzi tradycyjnie kaleczący język, dziwaczny agent aktorski lubiący pić, współpasażer w za dużym płaszczu, tweedowym kaszkiecie i w bezkształtnych butach, jedzący salami. Brak wagonu restauracyjnego. Na razie Domodosiola, gdzie narrator, Difficult i agent kupują wino od sprzedawcy peronowego. Orient Expres słynął kiedyś ze wspaniałej obsługi, teraz słynie z jej braku. Egzotyczna podróż, spokojny, powolny język. Krótkie konkretne zdania toczące się powoli jak niespieszny pociąg. Jak sama podróż. Trzeba niestety zamknąć książkę, szybko dopić herbatę i dojeść kanapkę. I opuścić ulubiony stolik pod oknem, z widokiem na Nowy Świat – inna wielbicielka tego miejsca czeka. Tak się przeplata, trochę życia, trochę książek.

Kraków

„Chimera” jak zwykle trzyma poziom. Na zadaszonej werandzie sporo gości. Ciepło, przytulnie, drewniane stoliki i krzesła, obrusy w róże. Herbata w dużych kubkach, patera przekąsek, sałatki i dwa kawałki ciepłych dań, risotto szpinakowe i zapiekane mięso z dynią. Potem pieczone kasztany. I chyba jeszcze jedna herbata oraz ciasto dyniowe.
Ciastko z dyni ma dziwny słodko-korzenny smak, przyjemne uczucie zostaje na języku. Herbata zwykła czarna, z cytryną. Bez szaleństw. Wspomnienia z wystawy Turnera, z zestawień żywiołów wody, powietrza i ziemi, każdego przedstawionego inaczej. Szczegółowe dopracowanie szczegółów w niektórych pracach, w innych zderzenie kolorów, światła i zamaszystych ruchów pędzla. Głównie akwarela, gwasz, kreda i piórko, dwa albo trzy oleje, w tym „Margate widziane z morza”, na którym morze rozpościera się jak łąka, akurat dobrze powspominać to pod szklanym daszkiem, w którym przegląda się ołowiane krakowskie niebo.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

...

Niebo gwiazdami usiane
jak dźwiękami shamisenu.
Leniwie, przeciągając się,
wstaje pan kot

sobota, 14 stycznia 2012



Wreszcie zima. Za oknami śnieg i nawet blokowisko może się wydać ponętne w bieli, zakrywającej przyszarzałą ziemię. Ale czasem, w takie zimowe dni marzy się o lecie i dalekim południu. Najlepiej zrobić wtedy chlebek bananowy. Trzyma się długo, a smakuje...jak chlebek bananowy.
Dwie szklanki mąki, jedna szklanka cukru (może być brązowy), cztery całe jajka, jedna torebka cukru waniliowego, jedna i pół łyżki masła, cztery mocno dojrzałe banany, ½ szklanki kwaśnej śmietany, dwie pełne łyżeczki sody oczyszczonej. Jajka (całe) miksujemy z cukrem i dodajemy kolejno: mąkę, sodę oraz lekko rozpuszczone masło. W osobnym garnku rozgniatamy banany i miksujemy. Dodajemy do ciasta, mieszamy i dość długo wyrabiamy. Keksówkę wykładamy papierem do pieczenia, wlewamy ciasto i pieczemy około godziny.
Najlepiej smakuje z gorącym mlekiem, albo z rozgrzewającą herbatą z imbirem, sokiem malinowym i plasterkiem pomarańczy.

wtorek, 4 października 2011

Ogród

Kochała mokrą ziemię, świeżą zieleń, dmuchawce i stokrotki, mlecze porywające jak dywan trzy trawniki – „niegdyś to rzeczywiście był trawnik, ale już dawno przeobraził się w łąkę rozkwitającą różnymi ładnymi chwastami – i pośród bezlistnych dębów i brzóz rozrosły się gromadami niebieskie przylaszczki, białe anemony, fiołki i trędowniki. Te ostatnie zachwyciły mnie szczególnie swoim radosnym blaskiem; takie ładne i świeżo lakierowane, jakby i przy nich malarze pokojowi wykonywali swoją pracę. Gdy anemony zniknęły, wynurzyły się miejscami barwinek i kokoryczka i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozkwitły wszystkie dzikie czereśnie. A potem, nim zdążyłam nacieszyć oczy ich kwiecistym przepychem, pod szerokim niebem wystrzelił bez – cały hufiec bzów rozrzuconych w pękach na trawniku i wzdłuż ścieżek razem z innymi krzewami i drzewami, i ten wielki, nieprzerwany wał bzu ciągnął się tuż za zachodnią fasadą domu na pół mili, odcinając się wspaniale na tle sosen. Ale nim to wszystko minęło, jeszcze akacje pokazały swoje kwiaty i cztery duże krzewy jasnych srebrzysto-czerwonych piwonii rozkwitły pod południowymi oknami.
Elisabeth von Arnim zadebiutowała książką o codzienności pomorskiej wsi Nassenheide (dziś Rzędziny), gdzie zamieszkała ze swoim pierwszym mężem, pruskim grafem Henningiem von Arnimem. To autobiograficzna opowieść o problemach jakie ma angielska żona u schyłku XIX wieku w świecie junkierskich zon, w większości przekonanych, że wieś jest swego rodzaju miejscem zesłania, o Kwietniowym i Czerwcowym Dziecku dostarczających matce mnóstwa zabawy, o Gniewnym, jej mężu, o Minorze i Irais, jej podopiecznych, o wszelkich dziwnych niemieckich zwyczajach, których obcość i dziwność łagodzi ogród. Bo to on jest bohaterem tej książki, to w nim Elisabeth znajduje sowę, którą usiłuje oswoić, to w nim zakwitają róże i moc innych kwiatów, to rytmem jego życia są znaczone wydarzenia.
Ten ogród żyje, jest czymś w rodzaju Tajemniczego Ogrodu Colina, Dicka i Mary Lennox – światem dzięki któremu Elisabeth może przeżyć przeniesienie z zamożnego angielskiego i spokojnego domu do niemieckiego, pruskiego, gdzie miała być Niemką – nie myślącą samodzielnie i nie narzekającą. Światem samym w sobie, barwnym i tajemniczym.







Elisabeth von Arnim, Elisabeth i jej ogród, tłum. E. Bruska i B.M. Lemańczyk, Wydawnictwo MG, Kraków 2011.

róża

W sercu małej Tereski zakwitły róże
moja jest przełamana na pół.
Między połówkami wojna
wyciągają ze swego arsenału
szable i miecze i karabiny;
czołgi rozjeżdżają gąsienicami pola,
pogięte kłosy zbóż w czerni żałoby
i ostrej bieli smutku ziemi jałowej.
Krew, krzyk, gniew, ostrza słów
a wśród nich
ja
sama
wołam milcząco
Panie.

żabi blok

Jako że jest to żabi blok (żabie rysunki będą, będą), witam potencjalnych czytelników stosownym i staroświeckim (jak na żabkę) : kum! kum! kum!