piątek, 29 stycznia 2010

Dźwięki, szelesty, skrzypienia

Jak zdefiniować, czy nawet tylko nazwać zupełnie nowy dźwięk? Co zrobić, gdy pojawiły się odgłosy, których nie słyszało się nigdy dotąd i, jak mistykowi na opisanie innego wymiaru świata, brakuje słów na dokładne opisanie, co się właściwie usłyszało? Używamy więc analogii, porównujemy do czegoś, co kiedyś tam słyszane i co, jak powiedziano, dziecku, tak a tak się nazywa? W tej chwili jest to szelest i stukot. Ale co to jest szelest? Dźwięk jaki wydają zaschłe liście, kiedy brodzisz w nich jesienią? Dziwny poszum „szszszsz”. Zaskakujące to - usłyszeć, naprawdę, namacalnie usłyszeć, że polski jest mową szeleszczącą. Głoski „sz”, „ś”, „s”, „cz”, „ź”, „dź”wydają specyficzny dźwięk podobny do szelestu. W ogóle ich się przedtem nie słyszało, nie wyławiało z masy innych głosek, choć wiedziało, że są - ile to się namęczył logopeda tłumacząc, gdzie trzymać język i jak ustawiać zęby!
Inne głoski skrzypią lub lekko dudnią. Klawiatura komputera wydaje dziwny, skrzypliwy odgłos. Jest to raczej stukanie połączone z szelestem, mniej szelestliwym bardziej stukającym. Woda z kranu też wydaje inny dźwięk. Jakby do normalnego, słyszanego dotąd dołączyło się dodatkowe brzmienie. Śnieg chrzęszczy. Szszelest, chrzęst, chrzęstoszelest. Niby znane słowo: „chrzęszczy”, ale usłyszane, nabiera innego znaczenia, wymiaru, zwłaszcza gdy inaczej wyobrażaliśmy sobie sobie chrzęszczenie. Komputer pracujący szumi jak wiatr, ale inaczej. Szklanki hałasują bogaciej, ich stuk, tak samo jak garnków i sztućców jest bogatszy o zupełnie nowy, obcy ton. Pam, pam? Big? Nazywamy słowami,choćby "brzdęk", czasem onomatopejami, ale to tylko próba znalezienia odpowiednika na coś, co jest nowe, co wymyka się naszej percepcji. Tak to już kiedyś nazwano, zatem i my sami używamy tych nazw. A jeśli mielibyśmy wymyśleć nowe?
Muzyka w radiu nabiera jakby głębi, przedtem był to po prostu głos cichszy lub wyraźniejszy, czarno-biały, teraz zaczynasz dostrzegać pewne odcienie szarości. Zabawna jest ta technika – można znów poczuć się trochę jak dziecko, z tą różnicą, że dzieci nie znają słów i nie potrafią opisać tego, co pierwszy raz słyszą – natłoku dźwięków, z których każdy jest inny i pewnie ma, jak barwa, swój odcień.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Skryty nałóg

Żaba z lekkim przerażeniem rozgląda się po swojej części pokoju. Zdaje się, że większość księgozbioru trzeba będzie ewakuować do kuchni, bo jej się książki nie mieszczą na półkach. Na nałóg nie ma sposobu...
Ostatnio nabyte:




czyli kompendium wiedzy o funkcjonowaniu współczesnego języka polskiego w przestrzeni społecznej na przełomie XX i XXI wieku - bardziej praktyczne niż teoretyczne (przez co książka jest mniej hermetyczna i bardziej przystępna dla "zwykłego" czytelnika). W założeniu miał to być podręcznik dla studentów kierunków humanistycznych. Poczytamy, żabio pooblizujemy się z pluśnięciem.




Czyli o Domu Towarowym Bracia Jabłkowscy,historia, anegdoty, etc. Zapowiada się smaszno, żaba lubi takie rzeczy. W końcu sama pochodzi z rodziny rzemieślniczej.




Historia życia najsłynniejszego chyba detektywa Albionu. Zapowiada się zabawnie, a po obejrzeniu "Sherlocka Holmesa" Guya Ritchiego z Robertem Downeyem Jr. jako Holmesem ( w roli Watsona - Jude Law) żaba nabrała apetytu na przypomnienie sobie losów sympatycznego duetu (wyciągnęła już dodatkowo "Psa Baskerville'ów", "Zniknięcie młodego lorda" i "Tajemnicę złotego pince-nez"). Zwłaszcza że w filmie przesadzili nieco z Ireną Adler. Jeśli już filmowcom taką solą w oku jest obojętność Holmesa dla kobiet, to lepiej to (przynajmniej w żabim odczuciu) rozwiązano w "Piramidzie strachu" Barry'ego Levinsona.



Czyli rozważania, opisy i analiza wybranych motywów "Gwiezdnych Wojen". Chyba nie wszystkie mądre na pierwszy rzut oka, ale przynajmniej będzie się można pobawić.



Jak, gdzie i kiedy kręcono "Czterech pancernych". I psa. Jako dziecko żaba uwielbiała ten serial. I psa. Nawet swojemu dała z siostrą imię Szarik. Chyba w "Czterech pancernych" właśnie, po raz pierwszy usłyszała o Rustawelim i "Witeziu w tygrysiej skórze" (jak żaba pamięta Grigorij recytował Lidce fragment przemowy Awtandiła do Tinatiny).Książka się jej nie podobała, może dlatego, że była marna, a może dlatego, że gdy ją czytała, wiedziała już co nieco o historii Polski. Poza tym pewne rzeczy i przekłamania mniej raziły w filmie. I tak się to oglądało dla przygody, a nie prawdy historycznej. Oraz, oczywiście, dla Janka, jego poszukiwania ojca, Marusi, Lidki, Grigorija, Gustlika, Szarika, generalnie całej baśniowej załogi "Rudego".

czwartek, 21 stycznia 2010

Godzina Pąsowej Róży





Żaba zrealizowała żabie marzenie i jakieś dwa tygodnie temu poszła na sesję. W stylu retro, a jakże. „Godzina pąsowej róży” (kto to pamięta? Jedna z moich ulubionych lektur w wieku podlotkowym),„Komediantka”, pensja pani Latter, takie rzeczy. Atelier nazywa się „Klitka" i mieści na Pradze Północ, na odrestaurowanej Ząbkowskiej, co daje, zwłaszcza zimą, ciekawy efekt podróży w czasie. No, może nie aż o sto kilkadziesiąt lat, ale... Gdyby jeszcze samochodów tam nie puszczali i zachowali stary bruk!
W kawiarence, malutkiej (ledwie trzy stoliki) i kameralnej, stare serwetki i stoliki, stare bibeloty, zdjęcia, przytulnie, a bardziej współczesne obrazy, rzeźby i bizuteria hand made nie rażą. Zwłaszcza, że są ciekawe i mają „coś”, lekkie zakręcenie. Oglądałam piękny nowojorski album z fotografiami dzieci z końca XIX wieku, piłam herbatę, potem pani fotograf, Julita Delbar, zaprosiła mnie do garderoby. Stroje wdzięczne, piękne, nadgryzione nieco zębem czasu, ale też ten ząb nader stylowy. I urocze kapelusze. Jak w teatrze.
Zdjęć było bardzo dużo, a sama sesja, w trzech różnych kreacjach, męcząca. Nie spodziewałam się, że to aż takie trudne, pozować fotografowi. Trochę mi kolana drżały pod koniec... Niemniej, było bardzo miło. I nie mogę się oprzeć (wiem, wiem, narcyzm, itp.), żeby nie dać jednej czy dwóch, a nawet trzech małych fotek z przysłanej przeglądówki. Bez róży wprawdzie, ale różę każdy sobie może wyobrazić. A jutro dostanę wybrane zdjęcia, gotowe do oprawienia w ramki i powieszenia na ścianie!





sobota, 16 stycznia 2010

Miłość od pierwszego wejrzenia

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Żabie ślepka spojrzały, a żabie płetwy skręciły bez udziału woli w stronę second handu. Mufka na wystawie po prostu prosiła: „zabierz mnie stąd!” I żabka zabrała, założyła od razu i nosi, kiedy i jak się da. Bynajmniej nie tylko do płaszcza. Prawdopodobnie na okres letnio-wiosenny mufkę czeka zmiana – występ w roli torebki.

niedziela, 10 stycznia 2010

Klimaty

Lubię książki kucharskie.
Lubię też „Anię z Zielonego Wzgórza” – pamiętam ulubiony, stary egzemplarz z ilustracjami Bogdana Zieleńca, w płóciennej zielonej okładce.
Zebrawszy te fakty razem, Żabia Qchnia ma zaszczyt przedstawić wypróbowane i odpowiednie dla tych, których chwilowo mdli na widok zbytniej słodyczy:
szkockie ciasto maślane z „Kuchni z Zielonego Wzgórza” Elaine i Kelly Crawford.

Szkockie ciasto maślane

1 szklanka masła
½ szklanki jasnobrązowego cukru, mocno ubitego w szklance
2 szklanki mąki
Szczypta soli

Starannie utrzyj masło. Pomału dodawaj do niego cukier, następnie powoli wymieszaj słodki tłuszcz z mąką i solą.
Przełóż ciasto na stolnicę i ugniataj, aż stanie się kruche. Następnie włóż masę do kwadratowej suchej blachy o boku 10 cali (25 cm). Roztrzep, nakłuj powierzchnię ciasta widelcem i piecz na małym ogniu (275 F – 135 C) około 25 minut.
Zalecamy użycie blachy o wymiarach 9x13 cali (23x33 cm), a także wydłużenie czasu pieczenia do 40-45 minut.”

W Żabiej Qchni z braku stolnicy wykorzystujemy cokolwiek drewnianego, ostatnio tackę. Mąka może być pszenna, może być chlebowa. Masło ma być porządne. Najlepiej świeże, wiejskie, ale że z tym różnie bywa może być i ze sklepu – byle dobre..


Miasto

„Im bardziej poczują się w domu, w tym dziwnym, niepodobnym do innych Mieście, tym bardziej nie będą mogli żyć gdzie indziej. Ameryka jest zbyt amerykańska: zbyt pryncypialna, zbyt przywiązana do purytańskich wartości, zbyt skłonna do nieustannego umartwiania się. Europa- zbyt mała i zbyt powolna, by stanowić wyzwanie. Azja – mimo obfitości egzotyki – nie zawsze dostarcza niezbędnemu miejskiemu szczurowi komfortu. Australia jest zbyt prowincjonalna...Kiedy nowojorczyk wyjeżdża ze swego miasta na zawsze, choćby był dotąd nim zmęczony i znudzony ponad wszelką miarę, z nagłym przerażeniem zaczyna rozumieć, że utracił kawałek siebie. I to, że New Yorker to narodowość. Ba, nawet więcej: to wyznanie, dożywotnie członkowstwo w hermetycznej sekcie szaleńców, którzy oddali Miastu najlepsze lata swego życia, zgodzili się na niebotyczne koszty utrzymania, zatruciem środowiska, ciasnotę, by w zamian stać najdziwniejszy z narkotyków: nowojorski cool.
A kiedy odbierze im się ten szum krwi w uszach, ten nieustający kołowrót zdarzeń i wrażeń, przystają nagle – opuszczeni, smutni, mimo najlepszych chęci na nowe, inne życie – ze złamanym sercem. Mogą się do tego nie przyznawać, są na to zbyt twardzi i dumni, ale nie śpią po nocach, patrzą w stronę Big Apple i jęczą jak Francis Scott Fitzgerald, kiedy utracił swoje czarodziejskie Miasto: Come back, come back, o glittering and white!
Kamila Sławińska, Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2008, s. 10.

Każdy ma swój Nowy Jork. Na swoją miarę, wedle swego wyboru i decyzji. Jest to swoista relacja między prowincją a metropolią, które same w sobie są osobnymi państewkami. Państwa w państwie, opozycje binarne. Rzecz jasna to uproszczona definicja, ale kiedy usiłujemy opisać ciągle zmieniająca się rzeczywistość, czasem zbyt szybko jak dla naszych oczu, bądź opisywać całościowo, ogólnie procesy, różnice, zmiany, uproszczenie, ten niezbędny składnik syntezy staje się koniecznością.
Warszawa dla wszystkich przyjezdnych, których znam, jest albo miejscem, którego się od pierwszego wejrzenia nie znosi, albo uwielbia. Ale zawsze – uzależnia. Ileż to razy człowiek jęczy, że za dużo, za chaotycznie, za bardzo rozrzucona, za hałaśliwa, za szybka, zbyt męcząca, choć i tak w porównaniu z metropoliami tego świata, to wioska, z typowymi dla wioski problemami komunikacyjnymi. Ile to razy jęczy się, a kiedy wyjedzie – to jakiś niepokój, coś uwiera, ciśnie. „Ach, jak tu nudno!” – wzdycha w rodzinnym domu, w górach, nad morzem. I po tygodniu, czasem 10 dniach, nawet wakacyjnych, czasem po paru, wyciąga się plecak, walizkę. „Ja już muszę wracać, mam masę rzeczy do zrobienia” – mówi się, choćby tych rzeczy było na jeden dzień niezbyt wytężonej roboty. Szczęśliwcy, co muszą wracać do stałej pracy! Ale nawet oni, w czasie urlopu muszą odczuwać niepokój. Warszawa przyciąga. Narzeka się na nią, mówi, że chciałoby wynieść, zostawić, zamieszkać, gdzie indziej, ale na samą myśl, iż można by „gdzie indziej” ogarnia popłoch. „Gdzie, dokąd?”
I zostaje się. Choćby po to, żeby porywał wiatr, taki jak wczoraj, z nieba padały lodowe okruszki, żeby widzieć Nowy Świat w śniegu, ze świątecznymi dekoracjami wciąż wiszącymi na latarniach, białą ulicą i chodnikami, po których suną zakutani w szale, czapki przechodnie, a czasem błyśnie młode, zarumienione od mrozu dziewczę w nausznikach czy lekkiej czapeczce – nogi do nieba i tak rzadki w tym mieście śmiech, którym tylko dzieci, psy i bardzo młodzi i szaleni ludzie potrafią się śmiać i żeby omal nie wywrócić się na chodniku pod nogami szczęśliwego psa przyjaciółki. Miasto frustratów, nerwowców, nadmiernej prędkości – jak to jest, że się tu jest i chce uśmiechać, siedzieć w patiserii i włazić w zaspy na krawężnikach, aby się dopchać do autobusu?
Wszyscy jesteśmy szaleńcami.

środa, 6 stycznia 2010

Śnieg

Śnieg. Żal, że nie było go w Święta, ale i tak jest świątecznie. Pada!
A

Poprzez śnieg
Światła domostw,
Które zatrzasnęły przede mną drzwi.

Buson


Mikołajek i Król Kruków

„- U nas na święta- powiedziałem – będzie Bunia, ciocia Donata i stryjek Eugeniusz.
- A u nas – powiedział Alcest – będzie biała kiełbasa i indyk.”
Na liściu też były. Obowiązkowo indyk pieczony z nadzieniem, acz nie w indyku rzecz. Zastanawiała się żaba długo, co jej brakuje w wydanych niedawno „Nieznanych Przygodach Mikołajka". Książeczka ładna, opowiadania pierwsze, więc mniej może lekkie niż te, które znamy z „Mikołajka", „Rekreacji Mikołajka”, ale czy tylko to? A może po postu Mikołajek narysowany po latach przez Jeana-Jacquesa Sempégo, po długiej artystycznej drodze, nie jest już tym samym Mikołajkiem w wcześniejszych książeczek? Kreska się zmieniła. Ten Mikołajek jest może bardziej wyrafinowany formalnie, kreska delikatniejsza i bardziej zdecydowana zarazem, ale brak mu żywiołowości, lekkiego szaleństwa. Widać za to bardzo w nim i w nowych rysunkach jego twórcę, który zdążył przejść długą drogę od czasu spotkania Goscinnego i narysowania małego urwisa w krótkich spodenkach oraz jego kolegów, do obecnych czasów, w których jest poważanym rysownikiem, mającym duży dorobek i publikującym w „New Yorker”, „Paris Match”, „Figaro Littéraire”. Zabawne, że opowieści sprzed półwieku ilustrowane są rysunkami o 50 lat starszymi. Żabie uświadomiła, jak bardzo te urocze opowiastki połączone były z ilustracjami, jak ważna jest dobra ilustracja i ile może dać, choć także zabrać. Wyraźnie to widać w dobie zalewu albo postdisneyowskimi wytworami, albo „artystyczną” ilustracją, przy której z pewnym rozrzewnieniem wspomina się Marcina Szancera, Antoniego Uniechowskiego, Marię Gabryś-Orłowską, Ernesta Sheparda, Ilon Wikland, i wielu tych polskich i obcych artystów, których rysunki żaba pamięta z książek dzieciństwa. A największe wrażenie zrobił na żabie „Król Kruków” Paula Delarue, wydany w serii „Baśnie i legendy z całego świata”, cieniutkich książeczek, ilustrowanych prześlicznie .Ta baśń, nie dość, że była dziwna, niepodobna do swojskich opowieści o Kopciuszku, czy bajek Brzechwy, to jeszcze ozdobiona obrazkami Stasysa Eidrigeviciusa. Właściwie to te ilustracje, na równi z tłumaczeniem Stanisława Dygata, w którym widać, co żaby już wtedy najbardziej w słowach lubiły i na co były łase, spowodowały, że mała,siedmioletnia żabka czytała wtedy w kółko i recytowała:
„Królowo - powiedziała błękitna trawa - nie ścinaj mnie swym złotym nożem. Jestem błękitną trawą. Ale nie jestem trawą, która śpiewa nocą i dniem, trawą, która kruszy żelazo”.
„Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą. Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą”.
„Uczyniwszy to, dotknęła trawą łańcucha, który ważył siedemset funtów i skuwał Króla Kruków. Trawa wciąż śpiewała:
- Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą, trawą, która kruszy żelazo. Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą, trawą, która kruszy żelazo.”
Naprzemiennie z "Czy to bajka czy nie bajka, była sobie pchła Szachrajka", tudzież: "Pchła Szachrajka była mała, między pchełki się wmieszała."

Dziw, że ją rodzina nie zadusiła w desperacji.

Jak widać, małe żaby (znaczy - kijanki) lubiły przeskakiwać od mrocznych baśni do lekkiego humoru. I na odwrót.

wtorek, 5 stycznia 2010

Przyjaźń

Na liściu żabim ostatnio refleksyjnie, prawdopodobnie pod wpływem tego, co w kumkający żabi um wpadnie. Żaba przeczytała sobie do poduszki artykuł o. Macieja Zięby Fast food, fast fun, fast sex o przyjaźni i miłości, po raz kolejny zresztą i zamyśliła się nad znaczeniem przyjaźni. Tekst wprawdzie mówi o mężczyznach i ich sposobie przeżywania, odbierania bądź nieodbierania emocji, ale żabę, najbardziej poruszyło coś uniwersalnego - problem przyjaźni, niezależny od płci, narodowości czy innych kategorii. Jest coś bardzo prawdziwego w słowach dominikanina o karykaturach przyjaźni, fast foodach.

Popularna jest "przyjaźń kupiecka" – mówi o. Zięba – „ w której dajemy sobie afirmację i robimy coś wspólnie, dopóki nam to sprawia przyjemność. W gruncie rzeczy nie jest to miłość, tylko wymiana. Bo lubimy, gdy ktoś nas afirmuje, więc w zamian dajemy mu swoją afirmację. Ale kiedy pojawi się ktoś bardziej atrakcyjny, kto zaoferuje bardziej lukratywną afirmację, wtedy taka relacja przestaje się opłacać, więc się rozpada.
Karykaturą przyjaźni jest też "przyjaźń zbójecka". Ludzi łączy wspólny przeciwnik, więc tworzą sojusz imitujący przyjaźń. Niekiedy naprawdę w to wierzą, troszczą się o siebie wzajemnie. Ale kiedy osiągną cel, okazuje się, że przyjaźń pęka, bo nie miała wewnętrznego fundamentu.
Jest też "przyjaźń estetyczna" - łączy nas inteligentny small talk, narzekanie na szpetotę życia, wspólne koniaczki i wizyty w teatrze. Czujemy, że jesteśmy wrażliwi i delikatni, różni od otaczającej nas krzykliwej i brudnej rzeczywistości. Ale niech w takiej przyjaźni pojawi się jakiś problem i niewygoda, to koniec, bo dlatego jesteśmy ze sobą, by mieć dobre samopoczucie i unikać kłopotów.


Żaba nie-filozof, nie-filozof domorosły, bynajmniej nie stający w szranki ani z duchownymi z racji zawodu bardziej predysponowanymi do filozofii, ani tym bardziej z wielkimi czy małymi nawet filozofami, ale żabim umem coś tam kumkająca, się zamyśliła. A może czasem jest tak, że zupełnie inaczej rozumiemy słowo „przyjaźń’ i oznacza ono dla każdego z nas coś innego, zależnie od warunków, w których się wychował, doświadczeń, własnych przeżyć i zranień? Może czasami pewne gesty, czy słowa odbieramy zupełnie inaczej, bo tak nas nauczono? Czasem to kwestia słów, wyznawanych wartości, priorytetów? Przyjaźń się buduje. Na ogół długo. A często ktoś nas nie chce, nie życzy sobie. I zamiast powiedzieć to, zwyczajnie i po ludzku, odpycha, bo... sam się boi? Bo nie chce się otworzyć, bo to idzie czasem jak automat - ktoś Ci się zwierzy i wtedy Ty automatycznie też odpowiadasz tym samym, a przynajmniej rodzi się w Tobie taka potrzeba. Ważne jest jedno - otwarcie na drugiego człowieka. Umieć rozmawiać nie tylko o przyjemnych rzeczach, ale i trudnych. Umieć rozróżnić, czy, jeśli nas zraniono, to naprawdę "ja" zostałem zraniony, czy raczej moja "próżność"; czy celowo mnie odepchnięto czy też po prostu się nie dogadaliśmy? Potrafić – i chcieć rozmawiać, a jeśli nawet się nie chce, to wyczuć, kiedy jest to tak ważne, że milczenie bardziej zrani przyjaciela niż nawet kłótnia. Szanować drugiego (a czasem i trzeciego)człowieka i nie kłamać mu. I umieć zaufać. I czasem, często wybaczyć. I przyjąć wybaczenie. I przyjąć tego innego człowieka, przyjaciela, czasem wyjść z własnego egocentrycznego grajdołka(boć każdy z nas jest egocentrykiem), zostawić ‘ego’, ażeby coś dać, umieć przeprosić, jeśli on przez nas płakał. A w skrócie – po prostu: nie bać się, umieć rozmawiać, słuchać i być otwartym, umieć dać, ale też wziąć. Dla przyjaciela Twoje problemy i kłopoty, i zwierzenia nie są przykre czy krępujące, a nawet jeśli, to się przemoże, bo to Twoje problemy, bo to Ty mówisz. Tylko tyle, aż tyle. Pytanie czy to wszystko wykonalne dla przeciętnego człowieka? Dla dwojga ludzi, bo do przyjaźni, jak i do tanga czy miłości trzeba dwojga. Do przyjaźni wprawdzie może być i więcej osób, możemy przecież mieć kilku zupełnie różnych przyjaciół, choć z tą najgłębszą, najbardziej osobistą przyjaźnią często jest jak i z miłością - jest możliwa z jedną tylko osobą... A może nie? Żaba się zadumała głęboko. I westchnęła, aż pierzynka na liściu zafalowała.






Żaba w ramach odpoczynku i wytchnienia od mnóstwa ciężkich i lekkich spraw na liściu, wróciła ostatnio do „Hobbita” i do opisu domu Beorna jako też wszystkich miodowych smakowitości tam podawanych, a gdzieś z pamięci wypłynęły słowa Gimlego o miodowych plackach, specjalności rodu Beorna. Dlatego dziś, z nutką fantastyczną, Żabia Qchnia przedstawia:


Miodownik


Ciasto

1/2 kg maki
1/2 kostki masła
1 szklanka cukru
2 łyżki miodu (można 3, jeśli ktoś chce bardziej miodowo)
2 jajka
2 płaskie łyżeczki sody

Wyrobić ciasto, podzielić na dwie części i upiec dwa placki (ok. 15 min).

Polewa


30 dag pokrojonych orzechów
1/2 szkl. cukru
2 łyżki miodu
1/2 kostki masła

Wszystko zrumienić na ogniu i wyłożyć jeszcze gorące na jeden z upieczonych placków. Zapiec ok. 10 min.

Masa

1/2 l. mleka
1 szkl. cukru
4 łyżki grysiku

Ugotować, przestudzić, potem utrzeć z 1 kostką masła, dodać sok z cytryny.

Placek posmarować powidłami, masą grysikową a na wierzch położyć placek z orzechami. Najlepiej niech się „odleży” dzień, dwa, wtedy pokroić i zjeść. Jeśli ma się rodzinę to wskazane jest odkroić i schować kawałek miodownika dla ewentualnych gości, bo może się okazać, że ciasto zniknie trochę za szybko jak na gust gościnnej pani domu.

niedziela, 3 stycznia 2010

Ambasador




Święta, święta i po świętach. Z Żabiej Qchni – pracochłonne, ale rewelacyjne ciasto, w całości pożarte prawie w błysku przez żabiego męża, szwagra i tatę szwagra. Tudzież przelotnych żabich gości. Ciasto nazywa się Ambasador, co mi przypomina stary dowcip o rosyjskim, nie ambasadorze wprawdzie, tylko konsulu, ale zawsze:

Grupa rosyjskich turystów przyjeżdża do Anglii. Zakwaterowali się w hotelu, mają wychodzić, zwiedzić miasto. Przewodnik mocno zatroskany, uprzedza stanowczo: "Uważajcie, nie oddalajcie się od grupy. Tutaj wszędzie sutenerzy stoją. I pamiętajcie, natychmiast, jak się przypadkiem zgubicie, żądajcie rosyjskiego konsula!"
Mimo tych ostrzeżeń, jeden z Rosjan się zgubił. Kiedy stał pod pubem, rozglądając się nerwowo, podszedł do niego jakiś mężczyzna:
- Do you want a white woman?
- No, no! – rozkrzyczał się wystraszony Rosjanin.
- Do you want a black woman?
- No!
- Do you want a man?!
- NO!!! I WANT RUSSIAN CONSUL!
- Possible, but very expensive...


Ambasador

1/2 l mleka
1/2 kg masła
8 żółtek
6 dag mąki kartoflanej (lub budyń)
45 dag cukru
1 cytryna lub kwasek cytrynowy
2-3 pomarańcze, gruszki, brzoskwinie, ananasy lub inne owoce z kompotu (z puszki albo świeże też mogą być)
10 dag skórki pomarańczowej
10 dag orzechów, rodzynek, migdałów (lub olejek migdałowy)
1 czekolada gorzka
1 kieliszek spirytusu
5 dag kakao
wiśnie

Zagotować mleko z cukrem waniliowym, dodać 40 dag cukru.
Żółtka utrzeć z 5 dag cukru i z 2 łyżkami mąki kartoflanej. Wlać do gotującego się mleka i zagotować jak budyń. Odstawić, ostudzić (uważać na palce...). Masło utrzeć w makutrze na puch (można i mikserem, ale nie ta frajda...do makutry w przypadku braku dziewki kuchennej o odpowiedniej krzepie, najlepiej zatrudnić dostępnego faceta). Dodawać po łyżce zimnego kremu. Masę podzielić na dwie części. Do jednej dodać sok z cytryny oraz owoce i skórkę pomarańczową. Do drugiej kakao, pokrojoną na kawałeczki czekoladę, migdały, orzechy, rodzynki, spirytus, wiśnie i dobrze wymieszać. W średniej tortownicy ułożyć biszkopty, nasączyć je lekko spirytusem i na nie wyłożyć kolejno masy. Biszkopty można też włożyć do środka, bądź przełożyć nimi masy. Można ułożyć kilka warstw kremu naprzemiennie. (ha! Udało mi się użyć tego samego wyrazu w różnych odmianach pod rząd!) Wierzch posypać bakaliami i wylać nań galaretkę (ma jej być niezbyt duża warstwa, Żabie udało się skutecznie zagalaretczyć pół piwniczki mało zsiadłą polewą, wyprodukowaną w dużej ilości).



Smacznego w Nowym Roku, kum, kum!

Baśń

Wygląda na to, że „Wroniec” wzbudził wśród krytyków dość mieszane uczucia. Być może dlatego, że czytelnicy, którzy już zaszufladkowali Dukaja, oczekiwali czegoś innego. A tymczasem zamiast demaskatorsko-filozoficznego sf z problemami lub wielkiej i poważnej opowieści o stanie wojennym (wedle oczekiwań niektórych) mamy tu baśń. Reakcja na którą jako żywo przypomina mi reakcję na „Władcę Pierścieni”, dawno, dawno temu. Ze wszystkich recenzji przebija chęć wpasowania tej opowieści w jakieś kategorie i zarazem niemożność określenia: „co to właściwie jest”? Być może zaszkodziła tej książce szufladka „stan wojenny”, z którym, jak sam autor zauważył w wywiadzie, nie oswojono się, który nie znalazł odbicia literackiego.
Dla mnie ta opowieść nie musi dziać się w stanie wojennym. Zima roku 1981 to dodatkowe dno, znajomość tamtych realiów być może nadaje tej historii głębi, podobnej do tej, jaka „Władcy Pierścieni” nadaje „Silmarillion”, ale – niewiele poza tym. Mogłaby się ta baśń dziać w jakimkolwiek kraju, w jakimkolwiek miejscu – nazwy i realia gry językowej mogłyby być zupełnie inne, a i tak byłaby to opowieść zrozumiała dla czytelnika. Na kolejnym poziomie – rzeczywiście jest to jakiś zmetaforyzowany wycinek z historii naszego kraju – a taką metaforyzację mamy we krwi od czasów zaborów, kiedy to można było, jak w ówczesnej literaturze popularnej robił Sienkiewicz, pisać np. o indiańskim wojowniku występującym w cyrku w Ameryce, a i tak czytelnicy kiwali głowami, acha, my wiemy, kim jest tak naprawdę Sachem, cenzura zaś przepuszczała spokojnie. Na innym jeszcze – sen chorego chłopca, czy też prawdziwa rzeczywistość widziana oczami dziecka, które usiłuje opisać odbicie, drugie dno rzeczywistości, coś, co widzą tylko dzieci, mistycy i szaleńcy, co wymyka się normalnemu opisowi, więc musi być „baśnią”.
Znamienne – Adaś nie ratuje świata, jak w większości tego typu schematów – ratuje swój mały świat, odzyskuje rodziców, za cenę utraty niewinności – czyli dziecięcego, a więc nieschematycznego spojrzenia i opisywania rzeczywistości. Portrety Wrońca i jego stworów będą już tylko rozmazanymi kleksami, stukot w szafie – tylko stukotem, baśń, nawet ta groźna, ale taka, z którą można było walczyć kolorem, opowieścią i słowem, odejdzie, zostanie tylko szarość. A może tak naprawdę nie odejdzie, tylko Adaś, a z nim cały, ocalony od Wrońca świat, zatraci możliwość widzenia prawdziwej istoty rzeczy, którą trzeba tylko właściwie nazwać, czystych i brudnych kształtów, jasnych i ciemnych barw? Całej tej grozy, piękna i bohaterstwa, która jest w baśniach? W dzisiejszej kulturze, w której dekonstruuje się tylko stare opowieści, ale nie tworzy nowych opartych na dychotomii dobra i zła, jasności i ciemności lecz tak samo szare i rozmyte jak rzeczywistość, nie jest to żadna nowość.

żabi blok

Jako że jest to żabi blok (żabie rysunki będą, będą), witam potencjalnych czytelników stosownym i staroświeckim (jak na żabkę) : kum! kum! kum!