czwartek, 12 listopada 2009

"Kroki"

Z Godota i jego cienia A. Libery; rozważanie o Krokach ('Footfalls') Becketta, dziwnej historii o dziewczynie-kobiecie, która, w kolejnych odsłonach ze swego życia, snuje się po swym domu tam i z powrotem, w rytmie wciąż tak samo stukających kroków, mówiąc, (najpierw do matki, potem, kiedy matki zabrakło, do siebie samej), opowiadając historię swego życia, mieszając rzeczywiste zdarzenia z fantazją:

"A zatem skoro May (tak postać ma na imię) jest przekonana o tym, że właśnie jest tak, jak myśli - że się n i e urodziła, a jedynie "zaczęła", a przez to, że istnieje "pozornie", połowicznie, "jakby jej nigdy nie było"- to w pewnym sensie tak jest. W takim, że sposób jej bycia stanowi tego pochodną, że jej los to potwierdza. Nie da się tu ustalić związku przyczyny i skutku; co zależy od czego: myśl (urojenia, fantazje) od pewnej rzeczywistości, czy pewna rzeczywistość (upiorne istnienie) od myśli. Te dwa elementy bytu są ze sobą sprzęgnięte na niepojętej zasadzie, a to, co je sprzęga, to słowo. Bo słowo urzeczowia, czyni myśl obiektywną.

Krótkie, lecz jakże gęste studium obłędu, nieszczęścia i samospełnienia przez mowę mieni się znaczeniami. Kojarzy się przede wszystkim z biblijną mitologią o stworzeniu człowieka, tyle że polemicznie, antyteza. Zamiast ojca jest matka, a dziecko nie tylko nie jest istotą błogosławioną, wywyższoną nad inne, ale, przeciwnie, bytem poronionym, przeklętym. Co więcej, to nie ono, skażone "wadą wrodzoną", prosi o wybaczenie tę, która dała życie, ale odwrotnie, matka córkę wydaną na świat: za życie "połowiczne", nacechowane cierpieniem. Wreszcie nie ma tu nawet pojęcia "urodzenia", synonimu kreacji. Matka nie "urodziła" swojej nieszczęsnej córki, tylko "miała ją w życiu", a córka, odpowiednio, nie "urodziła się", lecz tylko "się zaczęła".

Ta gorzka trawestacja tryumfalnego mitu o powstaniu człowiek odwzorowuje dla mnie świadomość czy samowiedzę epoki nowożytnej. Bo czyż nie doszło w tym czasie do nagłej detronizacji Ojca -Stwórcy-w-Niebiosach na rzecz Matki-Natury? Czyż hegemonii ducha nie przejęła Materia? Czyż wiary w tajemnicę i niezbadane wyroki nie zastąpiła wiara w empirycznie sprawdzalne, "bezduszne" prawa przyrody? I czyż wraz z tym przewrotem nie doszła do głosu idea, i człowiek jako gatunek ani nie powstał od razu, ani nie jest niezmienny lecz że jest tylko ogniwem w łańcuchu ewolucji i wciąż się przeobraża? Co więcej, że te zmiany zachodzą w pewnej mierze w wyniku tego co myśli, ponieważ jest z nim tak, ż e s t a j e s i ę n i e u ch r o n n i e j a k i m s i e b i e w y m y ś l i.

Dlaczego jednak ten nowy autoportret człowieka, wykonany przez mistrza epoki nowożytnej, jest mroczny, przygniatający, a nie prznajmniej bezstronny; niewzbudzający emocji? Dlaczego dany stan rzecz przedstawiony jest jako choroba i nieszczęście? Z jakiego punktu widzenia można to tak ocenić? Czy człowiek jako twór ojca, wygnali przezeń z raju wskutek nieposłuszeństwa i skazany na znój i na przeklętą ziemię, był zdrowy i szczęśliwy?

A jednak autoportret wyryty na kartach Biblii, przy wszelkich swoich cieniach i śladach utrapienia, jest w sumie pogodniejszy, o wiele mniej posępny. Bo człowiek w swym nieszczęściu, choćby i najstraszniejszym - jak to, co spotkało Hioba - nie pozostaje sam, wydany na pastwę losu, ale obcuje z kimś, kto troszczy się o niego. Ten ktoś t stworzyciel świata, jego władca i sędzia. I jakkolwiek w swej roli bywa surowy i gniewny, i na jakkolwiek ciężkie potrafi wystawić próby swojego podopiecznego, jest dlań gwarantem sensu: takiego ładu świata, w którym istota ludzka stanowi punkt centralny i ostateczny cel (ani środek do celu) i dana jest jej szansa wiecznego bezpieczeństwa.

Ten autoportret człowieka epoki nowożytnej - zrobiony, między innymi, ręką Becketta w Footfalls - jest pozbawiony owego kardynalnego tła, Tutaj istota ludzka nie tylko jest już sama, zdana wyłącznie na siebie i bez żadnej busoli, która by wskazywała przynajmniej na istnienie jakichś sensownych stron świata, nie mówiąc o ich wartości, lecz nie ma nawet pojęcia, kim i na ile jest. Może tylko hybrydą, I przelotnym kaprysem natury? A może formą przejściową, dziełem-w-toku, poczwarką? Czyż nie taki stan rzeczy zdaje się sugerować pajęcza szata-kokon, w jaką odziana jest May? Szata, pod którą nic nie ma, wedle jej wyobrażeń; przez którą "pewne światło" - odbijające się tylko od życia prawdziwego, nie będącego "pozorem" - prześwieca "niczym księżyc przez poszarpane chmury”. "

Patrz: Antoni Libera, Godot i jego cień, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009, s.193-195.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

żabi blok

Jako że jest to żabi blok (żabie rysunki będą, będą), witam potencjalnych czytelników stosownym i staroświeckim (jak na żabkę) : kum! kum! kum!