niedziela, 5 grudnia 2010

Kakaowo



Za oknami prószy śnieg, a Święta już niedaleko. Na zmęczenie niedzielno-zimowe, potygodniowe, najlepiej coś czekoladowego, a właściwie kakaowego. Malutkie talarki z 25 dag mąki, 5 dag kakao, tyluż mielonych orzechów laskowych, łyżeczki proszku do pieczenia, 20 dag masła, 15 dag brązowego cukru, torebki cukru waniliowego i 3 jajek. Z polewą z trzech łyżek mleka, cukru w takiejż ilości, jak i masła oraz 2 łyżek ciemnego kakao i łyżki rumu – jeśli ktoś chce lekko rozgrzać się kakaowo.
Kupiłam niewielki przetaczek do mąki z miarką – bardzo dobrze przesiewa. Orzechy laskowe mielę zazwyczaj w młynku do kawy, tyle, ze trzeba mielić długo i starannie. Mąkę, orzechy i proszek mieszamy razem – mąką przybiera piękną, jasnoczekoladową barwę. Masło z cukrem i cukrem waniliowym ucieramy, aż powstanie kremowa masa; dodajemy stopniowo jajka, a potem mąkę wymieszaną z kakao i orzechami. Ciasto wyrabia się szybko – ma piękną ciemną barwę i kakaowy intensywny zapach. Ciekawe jak pachną ziarna kakaowca? Samo drzewo wygląda ponoć rajsko – ciemnozielonolistne, o migdałokształtnych owocach wielkości ogórka, w odcieniach zieleni, czerwieni, żółci, brązu...
Piekarnik dobrze nagrzać wcześniej, do temperatury 180 stopni. Z wyrobionego ciasta urywać i formować kulki wielkości orzecha włoskiego, po czym lekko rozpłaszczone układać na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Piec około 15 minut, ale czas jest umowny – ważne, żeby ciasteczka były brązowe.
Kiedy ostygną, można je zanurzać do połowy w polewie. Masło, Kakao, mleko, cukier i rum rozpuścić w rondelku i lekko podgrzewać, nie gotując, aż masa zgęstnieje. Wtedy obtaczać talarki. Można jednak i nie oblewać – to już kwestia smaku, ochoty i gustu. Same też są pyszne.
I może jednak powiedzcie delikatnie /kotu/psu/dzieciom/mężowi (niepotrzebne skreślić), że do kuchni wchodzi się po pieczeniu, a nie przed...
Po pieczeniu.

sobota, 4 grudnia 2010

Muzyczno-kulinarnie

Bliskie mi rozważania Philippe Baussanta z „Barokowej melokuchni” , co "nie tuczy”, spowodowały szybki skok w kierunku lodówki i zlustrowanie jej. Zawartości. Serek wędzony i białe wino? Są.
Rzecz w słowach, myśli przewodniej dzieła i metaforach. Słowo, to zwodnicze narzędzie wszelkiej wypowiedzi, każdej opowieści, jest mniej uchwytne niż ołówek, czy pędzel.
Jedynym, co możemy zrobić, aby złapać rzeczywistość, doznanie, uchwycić coś, co niepochwycalne, to zmetaforyzować, nadać słowu , bądź kilku słowom, znaczenie głębsze niż to, doświadczalne. Zdaniem niektórych, dawniej większość słów, o ile nie wszystkie, miały to niepochwytne, metaforyczne znaczenie - przechodzenie od konkretu, doświadczanego do metafizycznego, pojmowanego, ale nieopowiedzianego, potem dopiero rozmieniliśmy mówienie na ścisłe, dokładne wyjaśnianie i kategoryzowanie. Pokroiliśmy świat na działki, szufladki, opisując choćby miłość jako proces chemiczny, bądź jednostkę chorobową, zamiast płomienia, czy strzały boskiego psotnika, synka Afrodyty czy Wenus, Anadyoménē, tej kapryśnej bogini, wyłaniającej się z piany morskiej, na muszli jak w wizji florenckiego mistrza.
A jak za pomocą metafory opisać muzykę? Używając wszystkich pięciu zmysłów, smaku, dotyku, słuchu, węchu, wzroku? Mamy barwę dźwięków muzyki, gęstość, smak?
Odkąd sama zaczęłam dostrzegać, że muzyka to nie jedna fala, ale zbiór, cały wodospad różnorakich dźwięków, składających się na jedną ciągłą smugę, sama mam wrażenie smaku – innymi słowy, podobnie jak przy czytaniu „Klubu Pickwicka” zaczynam być głodna.
A oto zdanie, z którego Beaussant jest sam dumny, barokowe i metaforyczne, jak przystało na frazę o XVIII wiecznych organach: „Szczególny smak wielkich organów francuskich XVIII wieku polega na miękkości burdonów, na smaku świeżych owoców fletów, na mocy taniny rejestrów krummhornów i kwaśności mikstur” – w oryginale brzmi to zapewne lepiej. Przy okazji ciekawie grają ze sobą niemiecka i włoska terminologia we francuskim tekście – ale wszak muzyka organowa nie była wynalazkiem i chlubą akurat Francuzów...
Smaki i dźwięki odwołują się do siebie nawzajem – i autor wziął na siebie, jak sam zauważył rolę impresaria sztuki poufnej , prywatnego życia kolegów po fachu, która to sztuka jest nader ceniona we Francji. A zatem, co jadają muzycy?
Jako przedstawicielka płazowatych, nie mogę się powstrzymać, przed przytoczeniem przepisu na:

"Szatańskie żabie udka
Weź dwa kilo udek na 4 osoby. Jeśli są mocno zamrożone, pozwól, by się całkowicie rozmroziły. Zamarynuj je na całą noc w wielkim naczyniu wypełnionym piwem Duvel (bardzo wonne belgijskie piwo, duvel po flamandzku znaczy diabeł). Na drugi dzień osącz je. Obtocz w mące i wrzuć na gorącą patelnię z kawałkiem masła i odrobiną oleju kukurydzianego. Podrumień mocno w ciągu dwóch minut, potem dopraw pieprzem, solą, oregano, szczypiorkiem i tymiankiem. Gotuj jeszcze na średnim/słabym ogniu przez około 25 minut pod przykryciem, dodając od czasu do czasu strumyczek oleju, jeśli trzeba. Mąka powinna się lekko ozłocić, reszta – pozostać soczysta.
Podawaj ciepłe na przystawkę."

Osobiście proponowałabym pół kilo na miłą kolację we dwoje, przy preludiach i fugach barokowych. Jeszcze nie próbowałam, ale jakoś mi to sympatycznie brzmi, a kiedy wypróbuję, nie omieszkam przekazać wrażeń. Tylko jakie wino do żabich udek?

niedziela, 7 listopada 2010

W deszczu

Dziś broszka, kolczyki i pierścionek z perłą. W deszczowy dzień.





wtorek, 2 listopada 2010

Zaduszkowo inaczej

Chryzantemy...

Zaduszki wprawdzie minęły, ale nadal aż się w oczach mieni na wspomnienie kolorowej powodzi. Różnokształtne, kuliste i te o długich „wąsach”, białe, żółte, fioletowe...W doniczkach, w wieńcach. Niezmiennie przychodzi mi na myśl Japonia, która też ma swoje święto Zmarłych, tylko że w lecie.
O-bon obchodzony jest od 13 do 16 sierpnia. Wtedy duchy przodków wracają na ziemię, Japończycy (oczywiście nie wszyscy) zaś idą na cmentarze i zapalają białe latarnie z rodzinnym herbem, żeby oświetlić im drogę. Na progu domów też stawiało się ognie powitalne – mukaebi i tak samo żegnało latarniami – okuribi. Czasami były to łódeczki z latarenkami i ofiarami puszczane na rzece. W świątyniach odprawia się modły. Ci, którzy mają w domu rodzinne ołtarzyki, stawiają na nich bardziej wyszukane niż zazwyczaj potrawy dla swoich bliskich zmarłych. No i po zmierzchu, często do późnych nocnych godzin, odbywają się bon-odori, czyli rytualne tańce ku czci duchów; przy wtórze bębna, w który wali bębniarz usadowiony na drewnianej platformie, yagura, ozdobionej różowymi lampionami, tancerze poruszają się w rytmicznym tańcu – a tancerzem jest każdy, kto chce wziąć udział w tym tańcu dla duchów, które krążą nad głowami i z zaciekawieniem obserwują, co się dzieje na ziemi...
W Kioto rozpala się wielkie ogniska na otaczających miasto wzgórzach - Daimonji czyli znak oznaczający "wielki", Myō/Hō, odnoszący się do nauk buddyjskich; Funagata w kształcie łodzi, Hidari Daimonji czyli znak oznaczający "duży", Toriigata w kształcie bramy świątynnej. To jest Gozan no okurabi, zwane także Daimonji.

Odchodzą
Głęboko we mgłę
Chryzantemy.
(Sampu 1647-1732)

niedziela, 24 października 2010

Artclayowy pierścionek

Dzisiaj był między innymi pierścionek:) Nosiłam go na palcu po wyjściu z warsztatów i dziewczyna w tramwaju spytała skąd go mam, bo ładny i oryginalny. Trochę mnie przytkało, zwłaszcza, że biżuteria nieoczyszczona i nieoszlifowana...I troszkę jeszcze toporna. To jest problem z masą artclayową - bardzo delikatna, kruszy się szybko w obróbce. Coraz bardziej mam wrażenie, że powinnam mieć w płetwie młotek i porządny metal, bom mało subtelna. I w płetwach i w języku (czasem).

wtorek, 19 października 2010

Żaba latająca

Na organizowanym latem na Krakowskim Przedmieściu przez WWSH happeningu „Śladami Lalki Prusa” widziałam parę cyklistów przebranych w stroje z epoki, ponoć szyte na zamówienie z oryginalnych wzorów. Najbardziej podobał mi się bicykl – jedno wielkie kółko i drugie malutkie. Ma się rozumieć, że kiedy w pewnym sklepiku przy klubie na Saskiej Kępie natrafiłam na rowerek niemieckiej firmy z jednym kółkiem większym, drugim mniejszym, z koszyczkiem, w pięknym czerwonym kolorze, w dodatku bez bajerów i z hamulcem starego typu, aż mi płetwy ze szczęścia zafalowały. Nie jest to oczywiście bicykl (na który zresztą ponoć pojawiła się moda w Łodzi, gdzie grupka zapaleńców nie tylko uczy chętnych jeździć na takowym zabytku, ale i produkuje własne pojazdy :) ), tylko składak, ale dziwny i wdzięczny. Kupiłam ów prawie zabytek (lata 80. XX wieku) i pojechałam na most Poniatowskiego. W połowie mostu, szczęśliwa jako szczygiełek, zorientowałam się nagle, że jadę wąskim chodnikiem, po lewej stronie poruszają się z wielką szybkością samochody, po prawej zaś stronie, co gorsza, mam ażurową (co z tego, że stalową) balustradkę, przez którą widać co jest na dole, czyli masę wody. A w wielkiej wodzie, jak wszystkim dużym i małym zwerzątkom wiadomo, żyją ( w zależności od tego, co podpowie rozszalała wyobraźnia) krakeny, ośmiornice, wieloryby, rekiny, itp.:P:P
A ja mam lęk wysokości! No i poleciałam na kolanko z wrażenia, jak prawdziwa, latająca żaba. Rowerkowi nic się nie stało, mojemu kolanu i owszem. Dalszą drogę odbyłam, kuśtykając, na piechotę. I starając się usilnie patrzeć prosto, a nie na boki...

poniedziałek, 11 października 2010

Oczy w krzakach

To się żabie zrobiło na ostatnich zajęciach. Abstrakcja, albo czerwone oczka w krzakach.

wtorek, 28 września 2010

Deszcz

Deszcz, deszcz, deszcz. Kraina Deszczowców, doprawdy.

poniedziałek, 27 września 2010

Zaufanie

Żaba przeglądała ostatnio różne znajome i nieznajome blogi i trafiła na tekst, który przypadł jej ogromnie do serca. Autorstwa niejakiej Toroj, o zaufaniu.
I "miłości warunkowej". Rzecz dotyczy wprawdzie dzieci i nieuczciwego, złośliwego, a często po prostu bezmyślnego traktowania małego człowieka, ale przecież w relacjach między dorosłymi ludźmi też są takie "warunkowe relacje". Tym samym, co mówienie dziecku: "jak nie będziesz grzeczna, to Cię zostawię/przyjdzie Baba Jaga/ Czarny Człowiek" jest powiedzenie przyjacielowi: "jak nie zrobisz tego albo tego, to ja Ci zrobię to i to". Innymi słowy, szantaż emocjonalny, w celu osiągnięcia czegoś, co można by osiągnąć uczciwością i zwykłą rozmową. Wykorzystanie przedmiotu lub podmiotu człowieczej miłości jako narzędzia nacisku. Ładnie się to kojarzy z praktykami systemów totalitarnych i organizacji przestępczych: "no, jeśli Pan nie podpisze się nam tutaj, to nie będzie mógł pan wykonywać swojej pracy/to niektórzy ludzie się czegoś o panu dowiedzą/to niech się pan pożegna z wyjazdem", "jeśli pan będzie występował w sądzie, to żonę/córkę/siostrę spotka coś nieprzyjemnego. Pana zresztą też."
Po co zresztą sięgać do tych sfer? Takie rzeczy zdarzają się i przyziemnie. "Nie będziesz taki jak chcę, żebyś był, to koniec ze znajomością".
Szkoda tylko, że ludzie tak czyniący nie zauważają, że tracą coś, czego nie dostaną za żadne pieniądze - czyjąś przyjaźń, szacunek, oddanie. Że mogą utracić i wyrzucić do kosza kogoś, kto mógłby im w czymś pomóc, coś im dać. Coś cenniejszego niż praca, kariera, wygodne życie. "Ich strata" - powiecie, zapewne, mili czytelnicy. Strata tak, ale rana w ten sposób zadana nie boli mniej. Zwłaszcza gdy ten przyjaciel jest przekonany, że robi słusznie i nie umie przyjść i powiedzieć nawet: "przepraszam". Bo to jest tak: "ja Cię kopnę, niechcący zupełnie, to ty odkopujesz". A już nie daj Boże, licytacja, co kto zrobił. Pewnych rzeczy nie powinno się robić, niezależnie od tego, kto co powiedział, kto co zrobił. Zwłaszcza jeśli zrobił to nieświadomie. A tak, spiralka się nakręca. A może to wszystko po to, żebyśmy się nauczyli wybaczać sobie nawzajem? Przepraszać, tłumaczyć? Tylko kto ma poprosić pierwszy? I dlaczego na ogół to musi być tylko jedna osoba? Co z sytuacjami, kiedy tłumaczenie boli, kiedy mówisz "A", a ktoś rozumie "B"?
Dlaczego tak się dzieje w ogóle? Dlaczego ludzie robią sobie (nie tylko dzieciom takie rzeczy? Może dlatego, że (jak twierdzi Toroj) - dostajemy zaufanie za darmo, na kredyt, bez warunków zapisanych drobnym druczkiem. Dajemy i w przyjaźni zaufanie na kredyt, całkowicie za darmo, bo chcemy być dla kogoś, poświęcić swój czas. A tego co za darmo - wiadomo, nie ceni się. Bo życie stało się marketem, umową handlową. Teraz modna jest asertywność. Teraz znajomość można tylko kupić. Najlepiej drogo, bo to, co Ci dają za darmo, to od razu podejrzane.
A może ludzie robią sobie takie rzeczy, bo boją się odrzucenia? I żeby ich samych nie bolało, wolą, jak to się w niektórych mądrych tekstach pisze, uprzedzić domniemany atak? Tylko po co przyjmować, że nas chcą atakować?
To pomyślawszy, żaba westchnęła, wytarła zakatarzony nos i zwinęła się w kłębek na liściu, ze "Śmiercią na obczyźnie" Donny Leon, która to "Śmierć" na szczęście jest o czymś zupełnie innym.

niedziela, 19 września 2010

Srebrem koronkowane

I kolejna porcja żabich artclay'ów.



Kolczyki i wisiorek ze srebrnej plecionki. Wprawka.



Czarne oksydowane "róże feanorejskie" :), w tym jedna z różową cyrkonią (robiąc je, składałam w myśli ukłon pewnej czytelniczce tego bloga:)) - mogą być z nich kolczyki.



Odciski z formy silikonowej - muszelki z zastygłą grudką piasku. Słabo to wszystko widać, ale żeby dobrze złapać fakturę i muszli i piasku, trzeba by lepszego aparatu niż ten żabi.

piątek, 17 września 2010

Kocie "elfy"

Żaba przeglądała ostatnio internet i zachorowała. Wirus nosi nazwę kot rosyjski niebieski , a wywołuje (przynajmniej u żab:)):

a) gwałtowną miłość,
b) chęć natychmiastowego wzięcia jakiegokolwiek egzemplarza na ręce,
c) marzenia, jakby to było, gdybyśmy byli przy sobie,
d) chęć budzenia się z kocim łebkiem wtulonym w szyję i nawet z pazurkami na nodze,
e) chęć inteligentnej z nim rozmowy,
f) chęć czytania mu wszystkiego, co jest w domu
g) chęć karmienia go i opiekowania się nim,
h) chęć bawienia się z nim,
itp., itd.
czyli typowe, ciężkie zakochanie.
Czyli jestem na najlepszej drodze do wyrażenia zgody na bycie "człowiekiem kota".
Podobnych uczuć zapewne doświadczali Valarowie z Amanu, na widok Finwego, Elwego i Olwego (ciekawam, czy także mieli gwałtowną ochotę głaskania tych pięknych, dziwnych stworzeń po głowach?:)). Nie żebym się porównywała, broń Boże:), ale rasowej tolkienistce analogie same wpadają do głowy.
Kot rosyjski niebieski jest stworzeniem smukłym, średniej wielkości, o szarej lub niebieskawej sierści ze srebrnym zabarwieniem (co zawdzięcza milimetrowej długości białym końcówkom włosa); oczy ma migdałowe, zielone, poduszeczki łap zaś - lawendowe. Cichy, „rozmawia szeptem”, pełen gracji. Nader czuły pieszczoch (choć to, rzecz jasna, nie reguła, bywają i bardziej zdystansowane "elfy", zawsze jednak wierne), przywiązuje się bardziej do swego człowieka niż do miejsca, towarzyszy właścicielowi wszędzie, acz nie narzuca się zarazem. Bardzo inteligentny, zwinny i ruchliwy, rzadko coś niszczy. Lubi podróże, ciekawy świata, dobry kompan, chce być kochany i kocha sam. I prawie w ogóle nie linieje, poza sezonową zmianą sierści.
Wywodzi się z rasy naturalnej, prawie nie zmienionej od XVII wieku.
Nie ma pewności, czy rzeczywiście ojczyzną kotów tych jest Rosja. Niemniej to bardzo popularna wersja ich pochodzenia. Ponoć przodkowie rosyjskich niebieskich kotów mieszkali w lasach koło Archangielska. Z całej ich populacji, mającej bardzo różne umaszczenie, niebieskie właśnie tak zachwyciły żeglarzy, że brali je na pokład. Ponoć, jak do dziś się twierdzi - miały im przynieść szczęście i spełnić marzenia. Do Europy trafiły podobno w XVI wieku, na statkach angielskich. Były nader hołubione na dworze królowej Wiktorii oraz na dworach carskich. Car Mikołaj II miał ponoć swą ulubioną błękitną koteczkę.
Pierwsze hodowle tych kocich "elfów" powstały na przełomie XIX i XX wieku (a pierwszy błękitny kot wystawiony w Anglii, w 1875) ale II wojna światowa omal nie doprowadziła do wyginięcia rasy. Udało się ją na szczęście utrzymać. Jak żaba czytała, hodowcy zdecydowali się na krzyżowanie swych kotów z syjamskimi (i niebieskim rodzicom ponoć rodzą się czasem kociaki w kolorze syjamów:)).Jednakże w 1965 roku, w Wielkiej Brytanii powstał nowy program hodowlany, który przywrócił rasie oryginalną dawną budowę , zaś typowo syjamskie cechy uznano za wadę.
W Polsce, po wojnie, pierwszy rosyjski niebieski kot dotarł w 1990 roku, z Rosji. Jak fama niesie, jego pani zapragnęła mieć to właśnie stworzenie, gdy zobaczyła jego podobiznę na znaczku pocztowym. Później trafiły do nas koty niebieskie z innych krajów i sporo hodowli już mamy.
A żaba właśnie rozważa udanie się do którejś i nastawienia siebie i reszty domu na przybycie domownika w kolorze błękitno-srebrnym, o wdzięku Szarego Elfa z Tolkienowskich baśni i ślicznych, migdałowych oczach.
Jak jej się uda - nie omieszka pokazać.

wtorek, 14 września 2010

Dyniowo mi

Dynie, dynie, dynie. Z ciastem z dynią żaba zetknęła się po raz pierwszy w Dziecku Rosemary – jak zapewne pamiętacie Guy żałuje tam, ze nie kupił swojego absolutnie ulubionego ciasta dyniowego u „Horna i Hardarta”.


Ciasto dyniowe (nie od Horna i Hardarta, ale też dobre)

Robi się je bardzo podobnie jak ulubione żaby fińskie ciasto z rodzynkami, tylko zamiast kawy dodaje się dynię.

300 g mąki
200 g brązowego cukru
200 g dyni
100 g masła (82 %)
2 jajka
1 łyżeczka sody,
1 łyżeczka imbiru,
1 łyżeczka cynamonu,
trochę startej gałki muszkatołowej,
parę goździków,
jeśli ktoś lubi – można dodać rodzynki

Dynię pokroić lub zetrzeć na grubej tarce, dodać goździki, gałkę, imbir, cynamon, ew. rodzynki i poddusić aż będzie zupełnie miękka, odstawić, wystudzić. Jajka ubić z cukrem na pianę, masło stopić, wymieszać wszystko z dynią (przestudzoną).Dodać mąkę, starannie wyrobić. Dodać sodę. Blaszkę wysmarować masłem (lub margaryną) posypać bułką tartą. Wlać ciasto i piec około 40 minut w 180 stopniach.

Można też bardziej wykwintnie przyrządzić dynię z nadzieniem:

2 łyżki oliwy
225 g cebuli, posiekanej w plasterki
250 g twardych jabłek, obranych i pokrojonych w plastry,
Po ½ płaskiej łyżeczce mielonego imbiru i kminku,
¼ płaskiej łyżeczki soli,
Świeżo zmielony czarny pieprz,
225 g kasztanów mrożonych (lub świeżych, jeśli ktoś ma), obranych,
115 g suszonych śliwek, pokrojonych w ćwiartki,
115 g moreli, jak wyżej,
115 g mieszanki orzechowej (np. studencka:)), orzechy włoskie
30 g nasion słonecznika i dyni,
1 dynia, kilogramowa,

W dużym rondlu rozgrzać oliwę i smażyć cebulę, aż będzie miękka, dodać jabłko i smażyć dalej przez 2 minuty, potem wsypać imbir, kminek, sól, trochę pieprzu i wszystko dobrze wymieszać. Smażyć przez dwie minuty, potem dodać kasztany, śliwki, morele, orzechy i nasiona i znów dobrze wymieszać.
Rozgrzać piekarnik do temp. 190 stopni. Dynię przeciąć na pół wzdłuż osi, wybrać pestki, a połówki dyni ułożyć w brytfannie lub w innym naczyniu żarooodpornym, przeciętą stroną do góry. Wypełnić dynie masą z orzechów i owoców, a brytfankę (lub co tam macie)przykryć folią.
Piec przez 1,5 godziny, aż dynia będzie miękka, a nadzienie wilgotne i zrumienione. Możecie wnieść na stół gorące, możecie zaserwować na zimno z pomarańczami i sałatą.

Zróbcie, podajcie na deser po kolacji, ale przedtem zamknijcie starannie drzwi na cztery spusty i nie przyjmujcie żadnych „czekoladowych myszy” od nadzbyt troskliwych sąsiadek. Przecież deser już macie...

niedziela, 12 września 2010

Srebrem malowane

Tym razem ćwiczenie drugie: artclay'owe, srebrne listki wykonane żabimi płetwami.



Jeszcze trochę przede mną...:)

poniedziałek, 6 września 2010

Srebrem modelowane

ArtClay to odzyskane przemysłowo (m.i.n. ze zużytych klisz, z wyrobów jubilerskich i dentystycznych) czyste złoto lub srebro do którego po oczyszczeniu dodaje się włókienną papkę oraz wodę. Powstaje w ten sposób masa podobna do plasteliny, którą można formować jak plastelinę, tworząc dowolne przedmioty. Kiedy zastyga, staje się sucha i twarda jak gips, zaś po wypaleniu palnikiem, w piecu lub na metalowej siatce umieszczonej nad zwykłą kuchenką gazową, staje czystym (99’9%) srebrem lub złotem (22 karaty). Można tę substancję obrabiać zarówno jak plastelinę, suchą glinę, czy – po wypaleniu – jak metal. Można łączyć z innymi materiałami, zarówno tymi, które wymagają lub pozwalają na wypalanie (szkło Dichroic, emalia, cyrkonie, modelina) jak i tymi, które umieszcza się już po wypaleniu przedmiotu (inne kamienie szlachetne, filc, także klasyczne srebro i złoto).
Materiał narodził się w Japonii. Kazuo Aida, właściciel Aida Chemical Industries Co Ltd. badał używane w przemyśle fotograficznym światłoczułe materiały zawierające srebro i wpadł na pomysł odzyskania tegoż. Prowadzono również próby nad podobnym „recyklingiem” innych metali – z tym były kłopoty, ze względu na utlenianie się materiału podczas wypalania, którego to procesu nie dało się ograniczyć. Udało się to w końcu Amerykanom – w 2008 roku na konferencji PMC zaprezentowano efekt pracy Billa Strouve, Hadara Jacobsona i Celie Fago, czyli BronzClay (zawiera 11% cyny, 89% miedzi, wodę i spoiwa włókienne; po wypaleniu powstaje brąz gęstości ok. 90 %) i CopperClay (zawiera miedź, wodę i spoiwo – po wypaleniu powstaje miedź o gęstości 95%).
ArtClay ma różne formy. Blok ("cegiełki" od 7 do 50 g), pasta, masa w strzykawce (idealna do tworzenia delikatnych wzorów), "Overlay" do malowania na podkładkach ceramicznych... Japończycy wymyślili też papier ArtClay, czyli po prostu ArtClay w formie papieru, idealny do składania srebrnych origami.
Żaba miała w tę niedzielę okazję pierwszy raz zrobić coś z ArtClay. Faktycznie, kształtuje się jak plastelina, tylko trzeba uważać, bo szybko wysycha. Najwięcej emocji sprawiło wypalanie palnikiem zawieszki położonej na skamolexie – trzeba było uważać, żeby nie przepalić. I moment, kiedy płytka robiła się różowawa, a papier zawarty w środku buchnął nagle ogniem. Potem, po ostudzeniu w zimnej wodzie czyści się to drucianą szczoteczką i mamy srebrną ozdóbkę. Wprawdzie krzywa, nieforemna, ale początki są zawsze trudne – potem będzie (mam nadzieję) lepiej. Na następnych zajęciach malujemy Artclayem listki i będą kolczyki lub zawieszka.
A poniżej nieco koślawy wyrób żabich płetw:)




sobota, 4 września 2010

Lubienia jesiennego c.d

Do zabawy w "to lubię"
pozwoliłam sobie zaprosić:
1. Moją przygodę czyli Yvettę od kartek i pięknych robótek
2. Hankową Dżo z całym jej stylem
3. Vanilladecor z pięknych wnętrz
4. Shadow of Mind
5. magamarę z deszczowej wyspy
6. jadwiszkę z jej cudnymi kolczykami
7. Nieco bezczelnie, ale mam nadzieję, że wybaczy, bo nie mogę się oprzeć:) - Vinyamar morsko-nostalgiczno-baśniowy
8. Weronikę i Tomka opisujących zaskakujące niekiedy życie w kraju Królowej Małgorzaty
9.Sabbath of sense piszącą o zapachach, jak pisałby chyba Szalony Kapelusznik, gdyby się udzielał w internecie
10.Left Moon of Side z czarno-białymi impresjami

I nie byłabym sobą, gdybym nie złamała zasad;P, nie darmo moim ideałem jest Gaudi wszędzie wsadzający do rysunków architektonicznych "coś od siebie"
wiewiórka jako punkt dodatkowy:), choć już brała udział.

piątek, 3 września 2010

To lubię jesiennie

Skończyło się lato, minęły wakacje. Mnóstwo pracy przede mną, a za mną tony przeczytanych dziwnych książek, które...
lubię.
Ostatnio wciągają mnie kryminały, szczególnie rosyjskie, Tatiany Polakowej i Aleksandry Marininy - jest tam wszystko to, co najbardziej lubię w kryminałach, a więc - zagadka, humor i koloryt kraju, z którego wywodzi się autor. I mnóstwo smaczków życia rosyjskiego, przemyconych mimochodem. Uczciwie mówiąc - głównie dlatego czytam kryminały.Ale o tym niebawem.
Na razie , dziękuję wiewióreczce morskiej, opisującej na swoim blogu wdzięcznie życie z kotem o imieniu Haker, podróże, robótki, wypieki, wszystkie małe orzeszki leszczynowe, z których składa się życie; nanizane na gałązki z ulubionych krzewów, drzew i zawieszone na kwiatach z wiewiórczynego ogródka, tworzą miły oku kolaż, raz kolorowy, raz czarno-biały, za zaproszenie do zabawy w "to lubię". Pewnej fance pewnego pięknego japońskiego muzyka także dziękuję za to samo:P.
Zabawa w "To lubię".

Zasady zabawy:
1) podaj kto zaprosił Cię do zabawy.
2) wymień 10 rzeczy, które lubisz.
3) przekaż nagrodę kolejnym 10 blogerom
i poinformuj w komentarzach o tym fakcie.

Lubię:
1. Czytać ciekawe książki w fotelu przy herbacie i ciasteczkach. Najlepiej w kawiarni.
2. Odwiedzać wszystkie znane i nieznane knajpki, w celu sprawdzenia, co jest do zjedzenia.
3. Świat Tolkiena. Im go więcej, tym lepiej.
4. Analizy retoryczne. I historyczno-literackie tekstów. Czytać. Im więcej, tym lepiej.
5. Spać. im więcej tym lepiej.
6. Wędrować przed siebie. J.w.
7. Moich przyjaciół. Takich prawdziwych.
8. Huśtać się na wszystkich napotkanych huśtawkach
9. Rysować i malować
10. Marzyć sobie.
11....
Ups. Tylko 10? Jeszcze mi dużo zostało...
Lista zaproszonych będzie wieczorem:)

poniedziałek, 31 maja 2010

Klatka

Samotność -
Świerszczyk w klatce
Na ścianie
(Basho)

Kruszonka

Ciasto drożdżowe nie zawsze wychodzi. Generalnie, to podobnie jak sernik – jednemu się udaje, innemu nie. Do najbardziej spektakularnych żabich prób należało pieczenie ciasta w górach, w prawdziwym piecu, w duchówce, opalanym drewnem. Pięknie się wyrobiło, a jakże, wyrosło.
- Tato – wrzeszczałam przez komórkę na balkonie. – ile to się ma piec?
-45 minut!
Po 15 z wnętrza duchówki wydobywać się zaczęły kłęby czarnego dymu. Chyba coś poszło nie tak. I to nawet bardzo, bo piec był za gorący. Tak że pamiętajcie, jeśli zamierzacie przyrządzać ciasto w nieelektrycznym piekarniku, sprawdźcie najpierw jaką temperaturę ma piec. Bo inaczej smakołyk trafi na stół pięknie spalony z wierzchu, a półsurowy w środku.
Ale i tak najważniejsza jest kruszonka. Najlepiej duuużo!

ok. szklanki mąki
6 łyżek cukru
6 łyżek miękkiego masła (można sklarować i wlać ciepłe, acz nie gorące w mąkę z cukrem)

Wymieszać dokładnie dokładnie i rozkruszyć, a potem posypać ciasto.

A, prawda, ciasto.

Zasady:

Piekarnik nagrzać od razu po wejściu do kuchni.

W kuchni nie ma być:
a) przeciągów
b) kłótni (ani małżeńskich, ani partnerskich, ani przyjacielskich, ani żadnych)
c) hałasów, trzaskania drzwiami
d) do ciasta przykrytego ściereczką nie zagląda się co trzy minuty, bo się obrazi i siądzie!

Można czytać w przerwach. Szczególnie czekając na wyrośnięcie.

pół garnca (5 szklanek) mąki (temp. pokojowa)
jedna i pół kwaterki letniego mleka (15 łyżeczek lub 7,5 łyżek)
2 łyżki drożdży
7-8 jajek
szklanka cukru
szklanka masła
(wszystko w jednakowej, pokojowej temperaturze)

Drożdże namoczyć w 0, 5 kwaterki (5 łyżeczkach lub 2,5 łyżkach) mleka, rozczynić nimi i resztą mleka mąkę, odstawić ciasto, przykryte ściereczką, do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Musi podwoić objętość. Potem wlać 7-8 ubitych dobrze jaj, szklankę szklanki cukru, szklankę masła (roztopionego, ciepłego i ma się stapiać powoli, nie wrzeć), szczyptę soli (uważać, żeby nie celować w drożdże), wyrobić z resztą mąki aż zacznie odstawać od ręki. Odstawić pod przykryciem, do wyrośnięcia. Kiedy ponownie podwoi objętość, ułożyć w formie wysmarowanej grubo masłem lub margaryną. Odstawić w ciepłe miejsce, niech znów podrośnie, wyjąć, posmarować gęsto dobrze rozbitym jajkiem, posypać kruszonką i wstawić do rozgrzanego pieca na ok. pół godziny (najlepiej żeby na dole było cieplej niż na górze).

To był przepis stary (nieco zmodyfikowany, bo z połowy składników - normalnie trzeba wziąć garniec mąki, trzy kwaterki mleka...stara, poczciwa Ćwierciakiewiczówna) teraz nowszy:

10 dkg drożdży
3 łyżki letniego mleka
1 łyżka cukru
1 kg mąki
5 - 6 jajek
1 szklanka cukru
2/3 kostki masła
olejek waniliowy
szczypta soli
1/2 l mleka

Drożdże rozkruszamy z letnim mlekiem i łyżką cukru w garnuszku, odstawiamy aż lekko podrosną. Podgrzewamy pozostałe mleko i roztapiamy delikatnie masło – obie substancje mają być ciepłe, nie gorące. Mąkę przesiewamy do miski, kiedy zaczyn podrośnie wlewamy go do tejże, dodajemy roztopione masło, wbijamy jajka, dodajemy olejek waniliowy, cukier, odrobinkę soli, a na końcu połowę mleka. Wyrabiamy wszystko i kiedy powstanie jednolita masa, wlewamy resztę mleka. Wyrabiamy aż zacznie „odchodzić” od ręki. Odstawiamy, przykrywamy ściereczką i czekamy ok. godziny (czasem więcej) aż podwoi objętość. Potem dzielimy, rozwałkowywujemy i wkładamy do foremek. Foremki wstawiamy w ciepłe miejsce, żeby ciasto znów podwoiło objętość. Smarujemy rozkłóconym jajkiem, posypujemy kruszonką, wstawiamy do piecyka, pieczemy.


Najlepiej się takie ciasto je z masłem i popija kakao:

kubek mleka
2 lub 3 łyżki kakao
cukier (ile kto lubi)

Podgrzać mleko z cukrem, do ciepłego, ale nie wrzącego dodać kakao, zagotować, podawać. Jeśli ktoś lubi urozmaicenia i zapchanie się, może podać kakao z pianką (ubijamy białko lub białka z cukrem - może być trzcinowy i dajemy na wierzch kakao), można obok cukru dodać laskę wanilii (albo cukier waniliowy), lub połączyć kakao z koglem –moglem lub startą i rozpuszczoną w mleku czekoladą....
Ponoć chili też można dodać.
Ale do zwykłego placka, jednak najbardziej smakuje zwykłe kakao.

piątek, 28 maja 2010

Trzeba się czasem napić

Czasem się trzeba czegoś napić.
Czas na herbatę, a Francuska rozkopana. Ma to jedną zaletę – nikt nie przejedzie Cię na światłach, a światła w Warszawie osobnika niezmotoryzowanego denerwują. W takiej Angli np. jeśli naciśniesz odpowiedni guziczek przy sygnalizatorze, światło się zmienia natychmiast. Nie mówiąc o tym, ze wystarczy, żeby pieszy zbliżył się do krawędzi chodnika, a samochody jadące naprzeciw zaczynają wytracać prędkość. U nas wprawdzie nie ma wolnoamerykanki jak we Lwowie czy Kijowie, ale pieszy chcący przejść przez jezdnię jest osobnikiem nieporządanym. A tak, tak, przez „rz”, a nie poczciwe prawidłowe „ż”. Lepiej oddaje, niestety, stan umysłu niektórych kierowców. Zdarzają się przypadki, że i na zielonym świetle potrafi ktoś przejechać na zasadzie, „a nuż się uda, glin nie widać”. Jest to jeden z uroków życia wielkomiejskiego, niemniej wolę jakoś mniej ruchliwe arterie.
Rozkopana Francuska stanowi ciekawy kontrast dla oczu i gimnastykę dla nóg, zwłaszcza po ostatnich deszczach – w pantofelkach trzeba ostrożniej.
Jako że, jak pisałam, mam czas na herbatę, zaglądam częściej do herbaciarni „Ganders Tea Room”. Pamiętam ją jeszcze sprzed kilku lat, gdy była tam franczyzowa filia „Tea Time”, która to sieć zniknęła z Warszawy, potem „Garden Tea House”, ale jedno się nie zmieniło: herbata, wystrój i scones.
Najlepsze z masłem i konfiturą, do tego herbata z mlekiem i koniecznie jakiś romans, najlepiej „Wichrowe Wzgórza” lub cokolwiek Jane Austen, względnie Henry’ego Jamesa. „Śniadanie u Tiffany’ego” (ulubione od czasu pysznej roli niezapomnianej Audrey w ekranizacji tego opowiadania) też się sprawdziło.
Mam swój ulubiony kącik i jest tam sofa. Tuż w salce przy wejściu, ozdobiona poduszkami, w sam raz do zwinięcia się w roli pieska kanapowego. Odkryłam ten miły mebelek przypadkiem, przez meszki czy komary, nie rozróżniam. W sezonie te zwierzątka upodobały sobie ogródek na tyłach lokalu i stoliki przy których siedzą goście. Generalnie nic przeciw meszkom nie mam (też stworzenia Boże), poza tym, że niestety, rozmijają się nam priorytety. One gryzą, a ja nie lubię być gryziona. Dlatego, kiedy mogę (i nie jest za duszno) zagarniam, jako zwierzątko kanapowe, sofę.
Herbata na ogół English Breakfast, względnie czasem coś się wypróbowywuje z bogatej oferty. Można też zjeść, obok ciast i ciasteczek, niezłe naleśniki na słodko i ostro, tosty, grzanki, croissanty z dodatkami i to w całkiem (jak na Warszawę) rozsądnej cenie.
No i klimat, trochę staroświecki, przytulny, urok starych koronek...Tylko arszeniku mi brakowało. Następnym razem wezmę tam "Człowieka, który wiedział za dużo" lub starego, poczciwego Poirota lub pannę Marple, włożę koronkowe rękawiczki, szpilki i będę się bawić w pudelka sofowego. Moze z senchą sakurą w roli głównej - ale do senchy pasowałoby mi coś japońsko-angielskiego. O, "Pejzaż w kolorze sepii" Ishigury, dziwną historię o matce i córce, z dziwną konstrukcją narracyjną.
Czasem nie tylko trzeba się napić, ale i poczytać coś lekkiego.

wtorek, 25 maja 2010

Przeciw facetom

Garść żabich obserwacji nt. krewnych i znajomych królika (niekoniecznie żabich) płci odmiennej.
Ten, kto powiedział, że mężczyźni są bardziej konkretni i prostsi niż kobiety nie wiedział, co mówi.
Przykłady:
a) mężczyzna zapytany, co się dzieje i czy wszystko ok, nawet jeśli gołym okiem widać, że coś nie tak, odpowie, że oczywiście ok;
b) będzie unikał jakichkolwiek jasnych i konkretnych odpowiedzi na Twoje pytania, jeśli masz problem natury emocjonalnej, a już nie daj Boże związanej ze wspólną relacją (obojętnie czy jesteście przyjaciółmi, kolegami, czy partnerami);
c) jeśli jest Twoim partnerem życiowym, będzie starał się być miły, uprzejmy, może nawet coś Ci kupi, byleby zamknąć Ci buzię i żebyś go nie zmuszała do myślenia o Twoim problemie (bo zawsze jest to, oczywiście, tylko Twój problem i Twoja fanaberia i to Ty masz ustąpić,);
d) w związku z powyższym, do jednego worka wrzuci wszystko, czego potrzebujesz w życiu, na równi traktując chęć posiadania dziecka z chęcią posiadania, dajmy na to, futra z norek, czy kolii brylantowej, tj. „odbiło jej”, bądź „nie stać nas”;
d) będzie starannie unikał wszystkich niewygodnych rzeczy, odpowiedzi na niewygodne pytania; regułą jest, że zostawia je bez odpowiedzi, symulując na ogół brak pamięci, przegapienie, popsucie komórki, awarię telefonu, etc., albo po prostu nic nie mówi;
e) kiedy zrobisz coś nie tak, nie powie Ci tego nigdy sam z siebie, stawiając w sytuacji: „domyśl się”, bądź „ja tu rozdaję karty, Ty wiedzieć nie musisz”;
f) w jednej chwili jest otwarty i wesoło się z Tobą przekomarza, a w następnej nagle zwrot o 180 stopni (i mówi się, że to kobiety są zmienne) i domyślaj się, czy to Ty coś chlapnęłaś, czy on po prostu ma w danej chwili co innego na głowie;
g) nie zastanawia się kompletnie nad tym, co mówi i robi i jak jego zachowanie może być odebrane, a potem się dziwi, ze druga strona chce wyjaśnień lub ma pretensję - nieodpowiedzialność.
itp., itd.
Lista jest dłuuuga.
Najgorsze jest to, że nadal ich lubimy. Bywają zabawni, sympatyczni i bardzo się przydają, zwłaszcza, kiedy trzeba wnieść szafę na 3 piętro (co nie znaczy, że kobieta nie da rady, ale dlaczego ma dawać? Zwłaszcza, iż nie każda ma warunki fizyczne ku temu).
Zapisuję się do feministek. Nie do marksistek-feministek, rzecz jasna, ale do tych normalnych. Jeśli takowe istnieją. Choć pewnie najpierw trzeba by zdefiniować, co to jest "normalność', jako że definicja słownikowa, słownikową, a kategorii "normalności" jest tyle, ile obywateli kuli ziemskiej. Każdy inaczej widzi i inaczej rozumie.
To rzekłszy, żaba poszła szukać jakiejś chorągwi (buntu), żeby wywiesić, ale nie znalazła. Nic to, uszyje się.

poniedziałek, 24 maja 2010

Ciocia

Zostanę ciocią. Szkoda tylko, że siostrzeńcy i siostrzenice nie będą w czarne łatki, jak dalmatyńczyki, ale w naturze takich cudów nie ma. Liczymy po cichu z przyjaciółką, że choć ze dwie sztuki w miocie będą biszkoptowe, a nie wszystkie czarne, po tatusiu. Ale nawet jeśli, to i tak choćby oddziedziczyły tylko 1/8 urody, wdzięku i klasy mamusi, będą śliczne. A nawet jakby nie były, i tak je będziemy uwielbiać.
Tatuś medalista, a jego państwo nie fryzjerzy, więc mezaliansu nie było :P. Arystokratycznych, spazmujących hrabin też po żadnej stronie nie ma, tak że jedyną niedogodnością jest parada gości zagłaskujących szczęśliwą mamusię na śmierć. Swoją drogą, kto pamięta „Sportowca mimo woli”, starą, polską komedię, z nieodłącznym Dymszą, Żabczyńskim, Iną Benito i dwoma uroczymi pieskami?
Na razie przyszła mama nabiera kształtów, powagi i wykazuje mniej skłonności do brykania niż dawniej. Tylko pieszczoch się z niej zrobił jeszcze większy niż był.

środa, 21 kwietnia 2010

Żabę sushi

Ostatnio żaby mają fazę suszącą. Konkretnie, gdzie tylko mogą, zapychają się sushi. I stosownie do sushienia - zieloną herbatą. Usiłuje przy tym nabrać wprawy w pałeczkowaniu, zwłaszcza, że jednorazowe pałeczki drewniane, przy rozdzielaniu bardzo miło trzeszczą. Zważywszy na konotacje w kulturze japońskiej, powinna przypomnieć sobie poczciwego starego Freuda i się zarumienić, ale nic z tego. Pałeczek trochę w domu na liściu jest - dwie pary przywędrowały z Pekinu (prezent), kilka zostało kupionych przy okazji. I ćwiczymy, choć daleko do wprawy.
Właściwie sushi nie ma rodowodu japońskiego. Do Kraju Kwitnącej Wiśni przywędrowała z delty Mekongu i pierwotnie była po prostu jednym ze sposobów konserwacji mięsa w gorącym i wilgotnym klimacie. Gotowany ryż był idealnym rozwiązaniem. Ryby i mięso czyszczono i solono, a następnie układano warstwami w drewnianych lub glinianych naczyniach, mięso na przemian z ryżem. Obciążano przykryte naczynie kamieniem i odstawiano w ciemne, chłodne miejsce na trzy lata. Tak przechowywane mięso nabierało specyficznego smaku i ostrego zapachu. Ten sposób konserwacji dotarł do Japonii przez Chiny ok. VIII wieku n.e. Tak przyrządzone mięso, ściśle według receptury z południowo-wschodniej Azji nosiło nazwę narezushi.Potem skrócono okres przechowywania z trzech lat do około roku, potem miesiąca. W XVI wieku pojawiła się nama nare, bliskie już współczesnemu sushi, jako że sfermentowanego ryżu, po miesięcznym leżakowaniu już nie wyrzucano , tylko jedzono razem z mięsem. Następnym krokiem było przygotowywanie iizushi - wypatroszonej ryby, do której wkładano ryż, przyciskano całość kamieniem, odstawiano na noc i podawano następnego dnia. W XVII wieku, czas leżakowania tejże potrawy był jeszcze krótszy - kilka godzin - było to hayazushi. W okresie Edo powstało także makizushi owinięte najczęściej w arkusze wodorostów nori, dzielące się na kilka podgrup, w zależności od używanych składników oraz chirashizushi z ryżu, na którym położono warzywa, ryby czy owoce morza.Potem pojawiają się hakozushi (oshizushi), przyrządzane w specjalnej drewnianej ramie, edomaezushi z ciepłego ryżu, nigirizushi w formie bryłki z ryżu, na której spoczywa kawałek surowej ryby...
Używano do sushi łososia, tuńczyka, węgorza, pstrąga, makreli, owoców morza (krewetek, ośmiornic, kałamarnic, jeżowców, z warzyw - ogórka lub tykwy.
W XX wieku pojawiło się mnóstwo modyfikacji, tak w formie, jak i w typie składników. Powstało choćby uramakizushi, sushi wywinięte wewnętrzna stroną na zewnątrz, ażeby "ukryć" wodorosty, zaczęto tworzyć sushi ozdobne, w kształcie kwiatów, zwierząt, znaków chińskich, rożki wypełnione ryżem i zwyczajowymi składnikami sushi (temakizushi), ryż zamknięty w woreczkach ze smażonego serka tofu (inarizushi)... Zaczęto do sushi wkładać drób, awokado, majonez, żółty ser, serek Filadelfia i co kto tylko chciał.
Sushi jada się z sosem sojowym, ostrym zielonym chrzanem, wasabi i cienkimi płatkami imbiru, marynowanego w zalewie octowej z dodatkiem cukru.
Długo by jeszcze można.
W Warszawie ostatnio całkiem sporo susiarni. Nie na wszystkie żabę stać i nie wszędzie po drodze. Ostatnio łapie w biegu w barkach szybkiej obsługi - całkiem niezłe rodzaje sushi za 8 PLN można kupić w "Tokyo", w Złotych Tarasach. Osobiście poleca "Satori", przy Al. Stanów Zjednoczonych 72. Także ze względu na bardzo dobry sernik na zimno z dodatkiem zielonej herbaty. W serniku, ma się rozumieć. Smaczne to było, acz dziwne.
A w ogóle zainteresowanych tym, co się je w Japonii i jak się to dokładnie nazywa odsyłam do uroczej książeczki "Tradycje kulinarne Japonii" Magdaleny Tomaszewskiej-Bolałek.

sobota, 10 kwietnia 2010

Smoleńsk



Rozbił się samolot prezydencki w Smoleńsku. Zginął prezydent z żoną i kierownictwo jego kancelarii. Prawdopodobnie ciężkie warunki (mgła, teren) i kiepski sprzęt.W pierwszej chwili myślałam, że to spóźniony (w koszmarnym guście w dodatku) primaaprilis.
Diabeł ogonem zamieszał.
Zaczyna powoli docierać, co się stało, acz wrażenie złego snu, wciąż bardzo silne.

piątek, 9 kwietnia 2010

kwiatki

Wiosna przyszła i żabia depresja tak jakby zmalała (o ile depresja poniżej poziomu gruntu może zmaleć:)...) Mimo deszczu świątecznego. Za to coś ładnego w rodzinnym ogródku zakwitło. Żaba płetwiała po mokrej ziemi, w lekkim kapuśniaczku i kucała z aparatem. Jakość wprawdzie nie ta, bo żaden z niej fotograf (jak ktoś chce zobaczyć naprawdę urocze cudy wiosenne w trawie, to, bezczelnie nieco, wyrzucam na blog wiewióreczki), a i kwiatki trochę nie bardzo deszcz lubią, ale coś tam widać.




niedziela, 14 lutego 2010

Oponki

Taki temat w Walentynki, które żaba lubi, choć się co poniektórzy zżymają, że kiczowate, etc. no i co. Odrobina kiczu w życiu nie zaszkodzi. A przynajmniej jest pretekst, żeby tym, których się lubi , podesłać coś miłego. Serduszka np. Albo zrobić rodzinie karnawałowe oponki, które pozostają kruchutkie i smaczne wewnątrz jeszcze na drugi, a nawet trzeci dzień. Mężczyźnie życia można je podać oblane czekoladowym, albo czerwonym lukrem lub zamiast w kształtach banalnych kółek, wyciąć w formę serduszek. A co!

Włożyć fartuszek (w serduszka lub czerwony). Przygotować:

30 dkg sera
½ kg mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
szklanka cukru
cukier waniliowy
5 łyżek masła (82%)
2 jajka
jeśli ktoś woli ‘ostrzejsze’ oponki, może dodać
dwa (lub trzy) kieliszki spirytusu

1 kg smalcu (lub Planty, lżejsza) do smażenia

Ser zmielić (można tez użyć gotowego mielonego twarogu)
Do przesianej maki dodać proszek, pokrojone masło, składniki posiekać, dodać cukier i cukier waniliowy, jaja, ser, (ew. także spirytus, dobrze go w ogóle trochę nawet dać), szybko wyrobić ciasto (żaba wyrabiała aż było takie porządne). Rozwałkować na O,5 cm. Wycinać szklanką kółka, a kieliszkiem wewnątrz mniejsze (Jeśli pani domu jest właścicielką foremek "serduszek" różnej wielkości, to jak najbardziej może ich użyć:)). Smażyć na złoty kolor.

A potem podać komuś miłemu, posypane cukrem pudrem lub oblane lukrem. Czerwonym.

niedziela, 7 lutego 2010

Tha ta púme síndoma!

Tha ta púme síndoma! Czyli po grecku; "Do zobaczenia wkrótce!"
Na dworze lekki mróz, zamarznięty, śliski śnieg, wiatr, a w Tavernie Patris, dla kontrastu, wystrój śródziemnomorski. Biało, niebiesko, jakby spłowiało od słońca, które świeci gdzie indziej. I tłumek ludzi. Śmieją się, gadają, jedzą, piją wino. Jakaś grupka przyjaciół nalewa sobie wino do kieliszków z bukłaczka. Zastanawiałam się czy wziąć kieliszek retsiny, ale jakoś nie miałam ochoty na alkohol. No to tylko herbata, w imbryczku, z cytryną, po mrozie na zewnątrz idealna.
Przy oknach była niestety rezerwacja. Trochę mi żal – miło byłoby usiąść na ławie i poduszkach, ale mały, jasny jak wszystkie inne, stoliczek blisko baru też ma swoje zalety.
Zwłaszcza jak podana nań zostaje zupa z soczewicy z makrelą, oliwkami i fetą, podanymi na białym wąskim talerzyku z trzema przegródkami, a wcześniej, w roli czekadełka marynowane warzywa w miseczce i ciepły, dobry chleb w koszyczku – aż przypomniała mi się tawerna w Grecji, gdzie w drodze do Delf można zjeść ośmiorniczki pieczone, z pysznym kukurydzianym chlebkiem. Oliwki duże, śliwkowej barwy. I znów wspomnienia – tym razem Turcji i oliwek czarnych i zielonych, świeżych, pestki wypluwane do torebki albo na rękę...
A w knajpce ruch. Ciągle ktoś nowy przychodził, jakoś się upychało gości trochę po kątach, dwa razy wtaszczono nowe stoliki, szklane i okrągłe, mam wrażenie, że letnie. „Jak pani się udaje czytać w tym hałasie?” – zdziwił się kelner, przebiegając obok mojego stolika. „- No, udaje się” – uśmiechnęłam się radośnie, bo mi się lekko jakoś na sercu zrobiło.Nie wiem, czy „Radio Yokohama” jest najlepszą lekturą do greckiej tawerny (bardziej by pasowała sushiarnia), ale złapałam w biegu. Poza tym książki Bruczkowskiego bardzo dobrze wpływają na mój żołądek – błyskawicznie robię się głodna. Gdyby nie to, że mnie w ostatnich dniach odrzuca od mięsa, spróbowałabym jagnięciny grillowanej albo polędwiczek ze słodką, domową musztardą z pigwy,jabłek, gruszek i musztardy Dijon. A tak, dogodziłam sobie warzywami nadziewanymi słodkim ryżem, kaszą, serem, kapustą nadziewaną, i ziemniakami pieczonymi; wszystko w sosie pomidorowym. I rewelacyjnym greckim jogurtem z miodem i orzechami na deser. Wprawdzie tego z Aten nie przebił, ale dlatego, że jadłam tutaj, w Polsce, a nie w Grecji. Biorę poprawkę na to, że tam, pod błękitnym, czystym niebem, w śródziemnomorskim słońcu, wszystko smakowało po prostu inaczej.Ale tu też dobre i w dodatku w cenie całkiem przyzwoitej ("Santorini" przy Egipskiej np. jest droższa). Kali oreksi, czyli po grecku - smacznego!
W takich miejscach najlepiej plotkować, śmiać się, bawić z dziećmi. Właścicielka (chyba?) w ciąży, miła, roześmiana, wszędzie jej pełno. Kelnerzy młodzi, sympatyczni. Jak to się dzieje, że spotykałam dotąd milszych kelnerów niż kelnerki? Większość albo ponure dziewczątka, albo zahukane, albo z fumami w noskach. Tylko jedno dziewczę wspominam mile – z „Zapiecka” na Świętojańskiej – wygadane, uśmiechnięte, pasujące urodą i stylem do charakteru knajpki.
Kiedy wychodziłam, przyszła mama i jeden z kelnerów (a może współwłaściciel?) stali przy barze, uśmiechnięci. Nie mogłam nie podejść i nie pochwalić i jedzenia i miejsca. Ucieszyli się chyba. „Do zobaczenia” – usłyszałam.
Rzeczywiście, „Do zobaczenia”. Proces oswajania tamtej okolicy się właśnie zaczął i został wpisany do realizacji. Zwłaszcza, że po drugiej stronie stoją domki willowe i małe kamieniczki prawie na wyciągnięcie ręki; wnętrze jednego z mieszkań było oświetlone i zajrzałam do środka. Kuchnia bardzo podobna do tej w wynajmowanym przez przyjaciółkę, kiedyś, dawno temu, mieszkaniu na Podchorążych - ile razy siedziałyśmy tam z nią, jej siostrą i małym wtedy psem. I gośćmi.
Droga powrotna miła, bo po szerszej ścieżce, nie wyrąbanej w miniaturowych zasepkach, choć też nieźle oblodzonej, od jezdni osłoniętej ekranem.
Tak, zdecydowanie tha ta púme síndoma!

piątek, 29 stycznia 2010

Dźwięki, szelesty, skrzypienia

Jak zdefiniować, czy nawet tylko nazwać zupełnie nowy dźwięk? Co zrobić, gdy pojawiły się odgłosy, których nie słyszało się nigdy dotąd i, jak mistykowi na opisanie innego wymiaru świata, brakuje słów na dokładne opisanie, co się właściwie usłyszało? Używamy więc analogii, porównujemy do czegoś, co kiedyś tam słyszane i co, jak powiedziano, dziecku, tak a tak się nazywa? W tej chwili jest to szelest i stukot. Ale co to jest szelest? Dźwięk jaki wydają zaschłe liście, kiedy brodzisz w nich jesienią? Dziwny poszum „szszszsz”. Zaskakujące to - usłyszeć, naprawdę, namacalnie usłyszeć, że polski jest mową szeleszczącą. Głoski „sz”, „ś”, „s”, „cz”, „ź”, „dź”wydają specyficzny dźwięk podobny do szelestu. W ogóle ich się przedtem nie słyszało, nie wyławiało z masy innych głosek, choć wiedziało, że są - ile to się namęczył logopeda tłumacząc, gdzie trzymać język i jak ustawiać zęby!
Inne głoski skrzypią lub lekko dudnią. Klawiatura komputera wydaje dziwny, skrzypliwy odgłos. Jest to raczej stukanie połączone z szelestem, mniej szelestliwym bardziej stukającym. Woda z kranu też wydaje inny dźwięk. Jakby do normalnego, słyszanego dotąd dołączyło się dodatkowe brzmienie. Śnieg chrzęszczy. Szszelest, chrzęst, chrzęstoszelest. Niby znane słowo: „chrzęszczy”, ale usłyszane, nabiera innego znaczenia, wymiaru, zwłaszcza gdy inaczej wyobrażaliśmy sobie sobie chrzęszczenie. Komputer pracujący szumi jak wiatr, ale inaczej. Szklanki hałasują bogaciej, ich stuk, tak samo jak garnków i sztućców jest bogatszy o zupełnie nowy, obcy ton. Pam, pam? Big? Nazywamy słowami,choćby "brzdęk", czasem onomatopejami, ale to tylko próba znalezienia odpowiednika na coś, co jest nowe, co wymyka się naszej percepcji. Tak to już kiedyś nazwano, zatem i my sami używamy tych nazw. A jeśli mielibyśmy wymyśleć nowe?
Muzyka w radiu nabiera jakby głębi, przedtem był to po prostu głos cichszy lub wyraźniejszy, czarno-biały, teraz zaczynasz dostrzegać pewne odcienie szarości. Zabawna jest ta technika – można znów poczuć się trochę jak dziecko, z tą różnicą, że dzieci nie znają słów i nie potrafią opisać tego, co pierwszy raz słyszą – natłoku dźwięków, z których każdy jest inny i pewnie ma, jak barwa, swój odcień.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Skryty nałóg

Żaba z lekkim przerażeniem rozgląda się po swojej części pokoju. Zdaje się, że większość księgozbioru trzeba będzie ewakuować do kuchni, bo jej się książki nie mieszczą na półkach. Na nałóg nie ma sposobu...
Ostatnio nabyte:




czyli kompendium wiedzy o funkcjonowaniu współczesnego języka polskiego w przestrzeni społecznej na przełomie XX i XXI wieku - bardziej praktyczne niż teoretyczne (przez co książka jest mniej hermetyczna i bardziej przystępna dla "zwykłego" czytelnika). W założeniu miał to być podręcznik dla studentów kierunków humanistycznych. Poczytamy, żabio pooblizujemy się z pluśnięciem.




Czyli o Domu Towarowym Bracia Jabłkowscy,historia, anegdoty, etc. Zapowiada się smaszno, żaba lubi takie rzeczy. W końcu sama pochodzi z rodziny rzemieślniczej.




Historia życia najsłynniejszego chyba detektywa Albionu. Zapowiada się zabawnie, a po obejrzeniu "Sherlocka Holmesa" Guya Ritchiego z Robertem Downeyem Jr. jako Holmesem ( w roli Watsona - Jude Law) żaba nabrała apetytu na przypomnienie sobie losów sympatycznego duetu (wyciągnęła już dodatkowo "Psa Baskerville'ów", "Zniknięcie młodego lorda" i "Tajemnicę złotego pince-nez"). Zwłaszcza że w filmie przesadzili nieco z Ireną Adler. Jeśli już filmowcom taką solą w oku jest obojętność Holmesa dla kobiet, to lepiej to (przynajmniej w żabim odczuciu) rozwiązano w "Piramidzie strachu" Barry'ego Levinsona.



Czyli rozważania, opisy i analiza wybranych motywów "Gwiezdnych Wojen". Chyba nie wszystkie mądre na pierwszy rzut oka, ale przynajmniej będzie się można pobawić.



Jak, gdzie i kiedy kręcono "Czterech pancernych". I psa. Jako dziecko żaba uwielbiała ten serial. I psa. Nawet swojemu dała z siostrą imię Szarik. Chyba w "Czterech pancernych" właśnie, po raz pierwszy usłyszała o Rustawelim i "Witeziu w tygrysiej skórze" (jak żaba pamięta Grigorij recytował Lidce fragment przemowy Awtandiła do Tinatiny).Książka się jej nie podobała, może dlatego, że była marna, a może dlatego, że gdy ją czytała, wiedziała już co nieco o historii Polski. Poza tym pewne rzeczy i przekłamania mniej raziły w filmie. I tak się to oglądało dla przygody, a nie prawdy historycznej. Oraz, oczywiście, dla Janka, jego poszukiwania ojca, Marusi, Lidki, Grigorija, Gustlika, Szarika, generalnie całej baśniowej załogi "Rudego".

czwartek, 21 stycznia 2010

Godzina Pąsowej Róży





Żaba zrealizowała żabie marzenie i jakieś dwa tygodnie temu poszła na sesję. W stylu retro, a jakże. „Godzina pąsowej róży” (kto to pamięta? Jedna z moich ulubionych lektur w wieku podlotkowym),„Komediantka”, pensja pani Latter, takie rzeczy. Atelier nazywa się „Klitka" i mieści na Pradze Północ, na odrestaurowanej Ząbkowskiej, co daje, zwłaszcza zimą, ciekawy efekt podróży w czasie. No, może nie aż o sto kilkadziesiąt lat, ale... Gdyby jeszcze samochodów tam nie puszczali i zachowali stary bruk!
W kawiarence, malutkiej (ledwie trzy stoliki) i kameralnej, stare serwetki i stoliki, stare bibeloty, zdjęcia, przytulnie, a bardziej współczesne obrazy, rzeźby i bizuteria hand made nie rażą. Zwłaszcza, że są ciekawe i mają „coś”, lekkie zakręcenie. Oglądałam piękny nowojorski album z fotografiami dzieci z końca XIX wieku, piłam herbatę, potem pani fotograf, Julita Delbar, zaprosiła mnie do garderoby. Stroje wdzięczne, piękne, nadgryzione nieco zębem czasu, ale też ten ząb nader stylowy. I urocze kapelusze. Jak w teatrze.
Zdjęć było bardzo dużo, a sama sesja, w trzech różnych kreacjach, męcząca. Nie spodziewałam się, że to aż takie trudne, pozować fotografowi. Trochę mi kolana drżały pod koniec... Niemniej, było bardzo miło. I nie mogę się oprzeć (wiem, wiem, narcyzm, itp.), żeby nie dać jednej czy dwóch, a nawet trzech małych fotek z przysłanej przeglądówki. Bez róży wprawdzie, ale różę każdy sobie może wyobrazić. A jutro dostanę wybrane zdjęcia, gotowe do oprawienia w ramki i powieszenia na ścianie!





sobota, 16 stycznia 2010

Miłość od pierwszego wejrzenia

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Żabie ślepka spojrzały, a żabie płetwy skręciły bez udziału woli w stronę second handu. Mufka na wystawie po prostu prosiła: „zabierz mnie stąd!” I żabka zabrała, założyła od razu i nosi, kiedy i jak się da. Bynajmniej nie tylko do płaszcza. Prawdopodobnie na okres letnio-wiosenny mufkę czeka zmiana – występ w roli torebki.

niedziela, 10 stycznia 2010

Klimaty

Lubię książki kucharskie.
Lubię też „Anię z Zielonego Wzgórza” – pamiętam ulubiony, stary egzemplarz z ilustracjami Bogdana Zieleńca, w płóciennej zielonej okładce.
Zebrawszy te fakty razem, Żabia Qchnia ma zaszczyt przedstawić wypróbowane i odpowiednie dla tych, których chwilowo mdli na widok zbytniej słodyczy:
szkockie ciasto maślane z „Kuchni z Zielonego Wzgórza” Elaine i Kelly Crawford.

Szkockie ciasto maślane

1 szklanka masła
½ szklanki jasnobrązowego cukru, mocno ubitego w szklance
2 szklanki mąki
Szczypta soli

Starannie utrzyj masło. Pomału dodawaj do niego cukier, następnie powoli wymieszaj słodki tłuszcz z mąką i solą.
Przełóż ciasto na stolnicę i ugniataj, aż stanie się kruche. Następnie włóż masę do kwadratowej suchej blachy o boku 10 cali (25 cm). Roztrzep, nakłuj powierzchnię ciasta widelcem i piecz na małym ogniu (275 F – 135 C) około 25 minut.
Zalecamy użycie blachy o wymiarach 9x13 cali (23x33 cm), a także wydłużenie czasu pieczenia do 40-45 minut.”

W Żabiej Qchni z braku stolnicy wykorzystujemy cokolwiek drewnianego, ostatnio tackę. Mąka może być pszenna, może być chlebowa. Masło ma być porządne. Najlepiej świeże, wiejskie, ale że z tym różnie bywa może być i ze sklepu – byle dobre..


Miasto

„Im bardziej poczują się w domu, w tym dziwnym, niepodobnym do innych Mieście, tym bardziej nie będą mogli żyć gdzie indziej. Ameryka jest zbyt amerykańska: zbyt pryncypialna, zbyt przywiązana do purytańskich wartości, zbyt skłonna do nieustannego umartwiania się. Europa- zbyt mała i zbyt powolna, by stanowić wyzwanie. Azja – mimo obfitości egzotyki – nie zawsze dostarcza niezbędnemu miejskiemu szczurowi komfortu. Australia jest zbyt prowincjonalna...Kiedy nowojorczyk wyjeżdża ze swego miasta na zawsze, choćby był dotąd nim zmęczony i znudzony ponad wszelką miarę, z nagłym przerażeniem zaczyna rozumieć, że utracił kawałek siebie. I to, że New Yorker to narodowość. Ba, nawet więcej: to wyznanie, dożywotnie członkowstwo w hermetycznej sekcie szaleńców, którzy oddali Miastu najlepsze lata swego życia, zgodzili się na niebotyczne koszty utrzymania, zatruciem środowiska, ciasnotę, by w zamian stać najdziwniejszy z narkotyków: nowojorski cool.
A kiedy odbierze im się ten szum krwi w uszach, ten nieustający kołowrót zdarzeń i wrażeń, przystają nagle – opuszczeni, smutni, mimo najlepszych chęci na nowe, inne życie – ze złamanym sercem. Mogą się do tego nie przyznawać, są na to zbyt twardzi i dumni, ale nie śpią po nocach, patrzą w stronę Big Apple i jęczą jak Francis Scott Fitzgerald, kiedy utracił swoje czarodziejskie Miasto: Come back, come back, o glittering and white!
Kamila Sławińska, Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2008, s. 10.

Każdy ma swój Nowy Jork. Na swoją miarę, wedle swego wyboru i decyzji. Jest to swoista relacja między prowincją a metropolią, które same w sobie są osobnymi państewkami. Państwa w państwie, opozycje binarne. Rzecz jasna to uproszczona definicja, ale kiedy usiłujemy opisać ciągle zmieniająca się rzeczywistość, czasem zbyt szybko jak dla naszych oczu, bądź opisywać całościowo, ogólnie procesy, różnice, zmiany, uproszczenie, ten niezbędny składnik syntezy staje się koniecznością.
Warszawa dla wszystkich przyjezdnych, których znam, jest albo miejscem, którego się od pierwszego wejrzenia nie znosi, albo uwielbia. Ale zawsze – uzależnia. Ileż to razy człowiek jęczy, że za dużo, za chaotycznie, za bardzo rozrzucona, za hałaśliwa, za szybka, zbyt męcząca, choć i tak w porównaniu z metropoliami tego świata, to wioska, z typowymi dla wioski problemami komunikacyjnymi. Ile to razy jęczy się, a kiedy wyjedzie – to jakiś niepokój, coś uwiera, ciśnie. „Ach, jak tu nudno!” – wzdycha w rodzinnym domu, w górach, nad morzem. I po tygodniu, czasem 10 dniach, nawet wakacyjnych, czasem po paru, wyciąga się plecak, walizkę. „Ja już muszę wracać, mam masę rzeczy do zrobienia” – mówi się, choćby tych rzeczy było na jeden dzień niezbyt wytężonej roboty. Szczęśliwcy, co muszą wracać do stałej pracy! Ale nawet oni, w czasie urlopu muszą odczuwać niepokój. Warszawa przyciąga. Narzeka się na nią, mówi, że chciałoby wynieść, zostawić, zamieszkać, gdzie indziej, ale na samą myśl, iż można by „gdzie indziej” ogarnia popłoch. „Gdzie, dokąd?”
I zostaje się. Choćby po to, żeby porywał wiatr, taki jak wczoraj, z nieba padały lodowe okruszki, żeby widzieć Nowy Świat w śniegu, ze świątecznymi dekoracjami wciąż wiszącymi na latarniach, białą ulicą i chodnikami, po których suną zakutani w szale, czapki przechodnie, a czasem błyśnie młode, zarumienione od mrozu dziewczę w nausznikach czy lekkiej czapeczce – nogi do nieba i tak rzadki w tym mieście śmiech, którym tylko dzieci, psy i bardzo młodzi i szaleni ludzie potrafią się śmiać i żeby omal nie wywrócić się na chodniku pod nogami szczęśliwego psa przyjaciółki. Miasto frustratów, nerwowców, nadmiernej prędkości – jak to jest, że się tu jest i chce uśmiechać, siedzieć w patiserii i włazić w zaspy na krawężnikach, aby się dopchać do autobusu?
Wszyscy jesteśmy szaleńcami.

środa, 6 stycznia 2010

Śnieg

Śnieg. Żal, że nie było go w Święta, ale i tak jest świątecznie. Pada!
A

Poprzez śnieg
Światła domostw,
Które zatrzasnęły przede mną drzwi.

Buson


Mikołajek i Król Kruków

„- U nas na święta- powiedziałem – będzie Bunia, ciocia Donata i stryjek Eugeniusz.
- A u nas – powiedział Alcest – będzie biała kiełbasa i indyk.”
Na liściu też były. Obowiązkowo indyk pieczony z nadzieniem, acz nie w indyku rzecz. Zastanawiała się żaba długo, co jej brakuje w wydanych niedawno „Nieznanych Przygodach Mikołajka". Książeczka ładna, opowiadania pierwsze, więc mniej może lekkie niż te, które znamy z „Mikołajka", „Rekreacji Mikołajka”, ale czy tylko to? A może po postu Mikołajek narysowany po latach przez Jeana-Jacquesa Sempégo, po długiej artystycznej drodze, nie jest już tym samym Mikołajkiem w wcześniejszych książeczek? Kreska się zmieniła. Ten Mikołajek jest może bardziej wyrafinowany formalnie, kreska delikatniejsza i bardziej zdecydowana zarazem, ale brak mu żywiołowości, lekkiego szaleństwa. Widać za to bardzo w nim i w nowych rysunkach jego twórcę, który zdążył przejść długą drogę od czasu spotkania Goscinnego i narysowania małego urwisa w krótkich spodenkach oraz jego kolegów, do obecnych czasów, w których jest poważanym rysownikiem, mającym duży dorobek i publikującym w „New Yorker”, „Paris Match”, „Figaro Littéraire”. Zabawne, że opowieści sprzed półwieku ilustrowane są rysunkami o 50 lat starszymi. Żabie uświadomiła, jak bardzo te urocze opowiastki połączone były z ilustracjami, jak ważna jest dobra ilustracja i ile może dać, choć także zabrać. Wyraźnie to widać w dobie zalewu albo postdisneyowskimi wytworami, albo „artystyczną” ilustracją, przy której z pewnym rozrzewnieniem wspomina się Marcina Szancera, Antoniego Uniechowskiego, Marię Gabryś-Orłowską, Ernesta Sheparda, Ilon Wikland, i wielu tych polskich i obcych artystów, których rysunki żaba pamięta z książek dzieciństwa. A największe wrażenie zrobił na żabie „Król Kruków” Paula Delarue, wydany w serii „Baśnie i legendy z całego świata”, cieniutkich książeczek, ilustrowanych prześlicznie .Ta baśń, nie dość, że była dziwna, niepodobna do swojskich opowieści o Kopciuszku, czy bajek Brzechwy, to jeszcze ozdobiona obrazkami Stasysa Eidrigeviciusa. Właściwie to te ilustracje, na równi z tłumaczeniem Stanisława Dygata, w którym widać, co żaby już wtedy najbardziej w słowach lubiły i na co były łase, spowodowały, że mała,siedmioletnia żabka czytała wtedy w kółko i recytowała:
„Królowo - powiedziała błękitna trawa - nie ścinaj mnie swym złotym nożem. Jestem błękitną trawą. Ale nie jestem trawą, która śpiewa nocą i dniem, trawą, która kruszy żelazo”.
„Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą. Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą”.
„Uczyniwszy to, dotknęła trawą łańcucha, który ważył siedemset funtów i skuwał Króla Kruków. Trawa wciąż śpiewała:
- Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą, trawą, która kruszy żelazo. Jestem błękitną trawą, trawą, która śpiewa dniem i nocą, trawą, która kruszy żelazo.”
Naprzemiennie z "Czy to bajka czy nie bajka, była sobie pchła Szachrajka", tudzież: "Pchła Szachrajka była mała, między pchełki się wmieszała."

Dziw, że ją rodzina nie zadusiła w desperacji.

Jak widać, małe żaby (znaczy - kijanki) lubiły przeskakiwać od mrocznych baśni do lekkiego humoru. I na odwrót.

wtorek, 5 stycznia 2010

Przyjaźń

Na liściu żabim ostatnio refleksyjnie, prawdopodobnie pod wpływem tego, co w kumkający żabi um wpadnie. Żaba przeczytała sobie do poduszki artykuł o. Macieja Zięby Fast food, fast fun, fast sex o przyjaźni i miłości, po raz kolejny zresztą i zamyśliła się nad znaczeniem przyjaźni. Tekst wprawdzie mówi o mężczyznach i ich sposobie przeżywania, odbierania bądź nieodbierania emocji, ale żabę, najbardziej poruszyło coś uniwersalnego - problem przyjaźni, niezależny od płci, narodowości czy innych kategorii. Jest coś bardzo prawdziwego w słowach dominikanina o karykaturach przyjaźni, fast foodach.

Popularna jest "przyjaźń kupiecka" – mówi o. Zięba – „ w której dajemy sobie afirmację i robimy coś wspólnie, dopóki nam to sprawia przyjemność. W gruncie rzeczy nie jest to miłość, tylko wymiana. Bo lubimy, gdy ktoś nas afirmuje, więc w zamian dajemy mu swoją afirmację. Ale kiedy pojawi się ktoś bardziej atrakcyjny, kto zaoferuje bardziej lukratywną afirmację, wtedy taka relacja przestaje się opłacać, więc się rozpada.
Karykaturą przyjaźni jest też "przyjaźń zbójecka". Ludzi łączy wspólny przeciwnik, więc tworzą sojusz imitujący przyjaźń. Niekiedy naprawdę w to wierzą, troszczą się o siebie wzajemnie. Ale kiedy osiągną cel, okazuje się, że przyjaźń pęka, bo nie miała wewnętrznego fundamentu.
Jest też "przyjaźń estetyczna" - łączy nas inteligentny small talk, narzekanie na szpetotę życia, wspólne koniaczki i wizyty w teatrze. Czujemy, że jesteśmy wrażliwi i delikatni, różni od otaczającej nas krzykliwej i brudnej rzeczywistości. Ale niech w takiej przyjaźni pojawi się jakiś problem i niewygoda, to koniec, bo dlatego jesteśmy ze sobą, by mieć dobre samopoczucie i unikać kłopotów.


Żaba nie-filozof, nie-filozof domorosły, bynajmniej nie stający w szranki ani z duchownymi z racji zawodu bardziej predysponowanymi do filozofii, ani tym bardziej z wielkimi czy małymi nawet filozofami, ale żabim umem coś tam kumkająca, się zamyśliła. A może czasem jest tak, że zupełnie inaczej rozumiemy słowo „przyjaźń’ i oznacza ono dla każdego z nas coś innego, zależnie od warunków, w których się wychował, doświadczeń, własnych przeżyć i zranień? Może czasami pewne gesty, czy słowa odbieramy zupełnie inaczej, bo tak nas nauczono? Czasem to kwestia słów, wyznawanych wartości, priorytetów? Przyjaźń się buduje. Na ogół długo. A często ktoś nas nie chce, nie życzy sobie. I zamiast powiedzieć to, zwyczajnie i po ludzku, odpycha, bo... sam się boi? Bo nie chce się otworzyć, bo to idzie czasem jak automat - ktoś Ci się zwierzy i wtedy Ty automatycznie też odpowiadasz tym samym, a przynajmniej rodzi się w Tobie taka potrzeba. Ważne jest jedno - otwarcie na drugiego człowieka. Umieć rozmawiać nie tylko o przyjemnych rzeczach, ale i trudnych. Umieć rozróżnić, czy, jeśli nas zraniono, to naprawdę "ja" zostałem zraniony, czy raczej moja "próżność"; czy celowo mnie odepchnięto czy też po prostu się nie dogadaliśmy? Potrafić – i chcieć rozmawiać, a jeśli nawet się nie chce, to wyczuć, kiedy jest to tak ważne, że milczenie bardziej zrani przyjaciela niż nawet kłótnia. Szanować drugiego (a czasem i trzeciego)człowieka i nie kłamać mu. I umieć zaufać. I czasem, często wybaczyć. I przyjąć wybaczenie. I przyjąć tego innego człowieka, przyjaciela, czasem wyjść z własnego egocentrycznego grajdołka(boć każdy z nas jest egocentrykiem), zostawić ‘ego’, ażeby coś dać, umieć przeprosić, jeśli on przez nas płakał. A w skrócie – po prostu: nie bać się, umieć rozmawiać, słuchać i być otwartym, umieć dać, ale też wziąć. Dla przyjaciela Twoje problemy i kłopoty, i zwierzenia nie są przykre czy krępujące, a nawet jeśli, to się przemoże, bo to Twoje problemy, bo to Ty mówisz. Tylko tyle, aż tyle. Pytanie czy to wszystko wykonalne dla przeciętnego człowieka? Dla dwojga ludzi, bo do przyjaźni, jak i do tanga czy miłości trzeba dwojga. Do przyjaźni wprawdzie może być i więcej osób, możemy przecież mieć kilku zupełnie różnych przyjaciół, choć z tą najgłębszą, najbardziej osobistą przyjaźnią często jest jak i z miłością - jest możliwa z jedną tylko osobą... A może nie? Żaba się zadumała głęboko. I westchnęła, aż pierzynka na liściu zafalowała.






Żaba w ramach odpoczynku i wytchnienia od mnóstwa ciężkich i lekkich spraw na liściu, wróciła ostatnio do „Hobbita” i do opisu domu Beorna jako też wszystkich miodowych smakowitości tam podawanych, a gdzieś z pamięci wypłynęły słowa Gimlego o miodowych plackach, specjalności rodu Beorna. Dlatego dziś, z nutką fantastyczną, Żabia Qchnia przedstawia:


Miodownik


Ciasto

1/2 kg maki
1/2 kostki masła
1 szklanka cukru
2 łyżki miodu (można 3, jeśli ktoś chce bardziej miodowo)
2 jajka
2 płaskie łyżeczki sody

Wyrobić ciasto, podzielić na dwie części i upiec dwa placki (ok. 15 min).

Polewa


30 dag pokrojonych orzechów
1/2 szkl. cukru
2 łyżki miodu
1/2 kostki masła

Wszystko zrumienić na ogniu i wyłożyć jeszcze gorące na jeden z upieczonych placków. Zapiec ok. 10 min.

Masa

1/2 l. mleka
1 szkl. cukru
4 łyżki grysiku

Ugotować, przestudzić, potem utrzeć z 1 kostką masła, dodać sok z cytryny.

Placek posmarować powidłami, masą grysikową a na wierzch położyć placek z orzechami. Najlepiej niech się „odleży” dzień, dwa, wtedy pokroić i zjeść. Jeśli ma się rodzinę to wskazane jest odkroić i schować kawałek miodownika dla ewentualnych gości, bo może się okazać, że ciasto zniknie trochę za szybko jak na gust gościnnej pani domu.

niedziela, 3 stycznia 2010

Ambasador




Święta, święta i po świętach. Z Żabiej Qchni – pracochłonne, ale rewelacyjne ciasto, w całości pożarte prawie w błysku przez żabiego męża, szwagra i tatę szwagra. Tudzież przelotnych żabich gości. Ciasto nazywa się Ambasador, co mi przypomina stary dowcip o rosyjskim, nie ambasadorze wprawdzie, tylko konsulu, ale zawsze:

Grupa rosyjskich turystów przyjeżdża do Anglii. Zakwaterowali się w hotelu, mają wychodzić, zwiedzić miasto. Przewodnik mocno zatroskany, uprzedza stanowczo: "Uważajcie, nie oddalajcie się od grupy. Tutaj wszędzie sutenerzy stoją. I pamiętajcie, natychmiast, jak się przypadkiem zgubicie, żądajcie rosyjskiego konsula!"
Mimo tych ostrzeżeń, jeden z Rosjan się zgubił. Kiedy stał pod pubem, rozglądając się nerwowo, podszedł do niego jakiś mężczyzna:
- Do you want a white woman?
- No, no! – rozkrzyczał się wystraszony Rosjanin.
- Do you want a black woman?
- No!
- Do you want a man?!
- NO!!! I WANT RUSSIAN CONSUL!
- Possible, but very expensive...


Ambasador

1/2 l mleka
1/2 kg masła
8 żółtek
6 dag mąki kartoflanej (lub budyń)
45 dag cukru
1 cytryna lub kwasek cytrynowy
2-3 pomarańcze, gruszki, brzoskwinie, ananasy lub inne owoce z kompotu (z puszki albo świeże też mogą być)
10 dag skórki pomarańczowej
10 dag orzechów, rodzynek, migdałów (lub olejek migdałowy)
1 czekolada gorzka
1 kieliszek spirytusu
5 dag kakao
wiśnie

Zagotować mleko z cukrem waniliowym, dodać 40 dag cukru.
Żółtka utrzeć z 5 dag cukru i z 2 łyżkami mąki kartoflanej. Wlać do gotującego się mleka i zagotować jak budyń. Odstawić, ostudzić (uważać na palce...). Masło utrzeć w makutrze na puch (można i mikserem, ale nie ta frajda...do makutry w przypadku braku dziewki kuchennej o odpowiedniej krzepie, najlepiej zatrudnić dostępnego faceta). Dodawać po łyżce zimnego kremu. Masę podzielić na dwie części. Do jednej dodać sok z cytryny oraz owoce i skórkę pomarańczową. Do drugiej kakao, pokrojoną na kawałeczki czekoladę, migdały, orzechy, rodzynki, spirytus, wiśnie i dobrze wymieszać. W średniej tortownicy ułożyć biszkopty, nasączyć je lekko spirytusem i na nie wyłożyć kolejno masy. Biszkopty można też włożyć do środka, bądź przełożyć nimi masy. Można ułożyć kilka warstw kremu naprzemiennie. (ha! Udało mi się użyć tego samego wyrazu w różnych odmianach pod rząd!) Wierzch posypać bakaliami i wylać nań galaretkę (ma jej być niezbyt duża warstwa, Żabie udało się skutecznie zagalaretczyć pół piwniczki mało zsiadłą polewą, wyprodukowaną w dużej ilości).



Smacznego w Nowym Roku, kum, kum!

Baśń

Wygląda na to, że „Wroniec” wzbudził wśród krytyków dość mieszane uczucia. Być może dlatego, że czytelnicy, którzy już zaszufladkowali Dukaja, oczekiwali czegoś innego. A tymczasem zamiast demaskatorsko-filozoficznego sf z problemami lub wielkiej i poważnej opowieści o stanie wojennym (wedle oczekiwań niektórych) mamy tu baśń. Reakcja na którą jako żywo przypomina mi reakcję na „Władcę Pierścieni”, dawno, dawno temu. Ze wszystkich recenzji przebija chęć wpasowania tej opowieści w jakieś kategorie i zarazem niemożność określenia: „co to właściwie jest”? Być może zaszkodziła tej książce szufladka „stan wojenny”, z którym, jak sam autor zauważył w wywiadzie, nie oswojono się, który nie znalazł odbicia literackiego.
Dla mnie ta opowieść nie musi dziać się w stanie wojennym. Zima roku 1981 to dodatkowe dno, znajomość tamtych realiów być może nadaje tej historii głębi, podobnej do tej, jaka „Władcy Pierścieni” nadaje „Silmarillion”, ale – niewiele poza tym. Mogłaby się ta baśń dziać w jakimkolwiek kraju, w jakimkolwiek miejscu – nazwy i realia gry językowej mogłyby być zupełnie inne, a i tak byłaby to opowieść zrozumiała dla czytelnika. Na kolejnym poziomie – rzeczywiście jest to jakiś zmetaforyzowany wycinek z historii naszego kraju – a taką metaforyzację mamy we krwi od czasów zaborów, kiedy to można było, jak w ówczesnej literaturze popularnej robił Sienkiewicz, pisać np. o indiańskim wojowniku występującym w cyrku w Ameryce, a i tak czytelnicy kiwali głowami, acha, my wiemy, kim jest tak naprawdę Sachem, cenzura zaś przepuszczała spokojnie. Na innym jeszcze – sen chorego chłopca, czy też prawdziwa rzeczywistość widziana oczami dziecka, które usiłuje opisać odbicie, drugie dno rzeczywistości, coś, co widzą tylko dzieci, mistycy i szaleńcy, co wymyka się normalnemu opisowi, więc musi być „baśnią”.
Znamienne – Adaś nie ratuje świata, jak w większości tego typu schematów – ratuje swój mały świat, odzyskuje rodziców, za cenę utraty niewinności – czyli dziecięcego, a więc nieschematycznego spojrzenia i opisywania rzeczywistości. Portrety Wrońca i jego stworów będą już tylko rozmazanymi kleksami, stukot w szafie – tylko stukotem, baśń, nawet ta groźna, ale taka, z którą można było walczyć kolorem, opowieścią i słowem, odejdzie, zostanie tylko szarość. A może tak naprawdę nie odejdzie, tylko Adaś, a z nim cały, ocalony od Wrońca świat, zatraci możliwość widzenia prawdziwej istoty rzeczy, którą trzeba tylko właściwie nazwać, czystych i brudnych kształtów, jasnych i ciemnych barw? Całej tej grozy, piękna i bohaterstwa, która jest w baśniach? W dzisiejszej kulturze, w której dekonstruuje się tylko stare opowieści, ale nie tworzy nowych opartych na dychotomii dobra i zła, jasności i ciemności lecz tak samo szare i rozmyte jak rzeczywistość, nie jest to żadna nowość.

żabi blok

Jako że jest to żabi blok (żabie rysunki będą, będą), witam potencjalnych czytelników stosownym i staroświeckim (jak na żabkę) : kum! kum! kum!